Pożegnawszy się z Asią, spojrzawszy jeszcze raz w górę za odlatującym samolotem, otarłszy ostatnią spływającą po policzku łzę, wsiadam za kółko mojego coche i mimo późnej pory zamierzam jeszcze przejechać parę kilometrów. Przecinam pierwsze pasmo Kordylierów, na drugim zatrzymuję się na nocleg. Następnego dnia rano zaczepiam pozostawioną w dolinie Cocory przyczepkę i już z pełnym ekwipunkiem sunę w stronę drugiego po Bogocie największego miasta Kolumbii – Medellin. Droga w dalszym ciągu nie chce łagodniej traktować ani silnika ani hamulców. Ostre wzniesienia, niesamowicie strome zjazdy powodują, że jadę bardzo powoli, robiąc częste przerwy na chłodzenie samochodu i siebie. Temperatura na zewnątrz przekracza 45 stopni. Przed Medellin, góry stają się jeszcze wyższe, aż któreś wzniesienie prowadzi mnie prosto w chmury, z których spływa zbawienny, chłodny deszcz. W pryzmacie spadających z granatowej chmury, połyskujących w przedzierających się tu i ówdzie promieniach słońca kropel, świat wygląda jeszcze kolorowiej. Bujna soczysta zieleń tropikalnych lasów wraz z kolorowymi domami od czasu do czasu napotykanych wiosek, zwierzęta pokazujące się przy drodze (leniwce, leguany, pancerniaki, osły, konie, krowy, tukany, kolibry i mnóstwo motyli), oraz barwne jak zwykle stroje tutejszej ludności tworzą prześliczną kolorową mozaikę. Wcale się nie martwię, że jadę powoli – mam więcej czasu na zżycie się z otaczającą naturą. A i wolna jazda życie przechodzącego niezmiernie powoli przez drogę leniwca uratowała. Bez wysiłku wyhamowałem, dając znak światłami, by i samochód jadący z naprzeciwka się zatrzymał. Kobieta, która wysiadła z tamtego smochodu, wzięła spacerującego po drodze leniwca na ręce i przeniosła do lasu – sam biedak pewnie długo by jeszcze się mozolił i nie wiadomo czy w ogóle by mu się udało.
Po dwóch dniach jazdy, po dwóch noclegach na przydrożnych parkingach, po dwóch przepięknych jak to zwykle w górach zachodach słońca, minąwszy Medellin, Kordyliery zaczynają łagodnieć, równając powoli, ale systematycznie do poziomu morza. Przede mną w odległości około 500 km czeka już na mnie Morze Karaibskie. Na nizinach brak zakrętów i ostrych podjazdów. Zastępuje je prosta, łagodna droga. Nie ma już widoków „z lotu ptaka”, zastępują je sielskie krajobrazy rzecznych rozlewisk. Poza tym reszta bez zmian. Wojsko z gotowymi do strzału karabinami stoi jak stało, a czasem nawet wyprzedza mnie na skuterze, barwne nizinne wioski, jako i te w górach nie tracą swojego uroku. Zwierząta i te domowe i te egzotyczne dzikie od czasu do czasu wychylają się zza krzaków. Ludzie pytani o drogę tak samo czarująco mili, na każde pytanie odpowiadają si lub no, ale zawsze senior, a co niektórzy zwracają się per hermano czyli bracie. Jeżeli dodam, że i zachody słońca barwiąc złotawo-różowo-czerwono rozlewiska rzek, mogą spokojnie konkurować z tymi górzystymi zachodami, to rozumie się samo przez się, że podróż z Kordylierów na Karaiby przebiega mi w fantastycznym klimacie.
Czwartego dnia rano jestem nad morzem. Bożena, spotkana w Bańos w Ekwadorze, poleciła mi bym będąc na północy Kolumbii koniecznie odwiedził miejscowość Santa Marta. Zgodnie z jej sugestią zmierzam w tym kierunku, trzymając morze po swojej prawej stronie z wyjątkiem kilkudziesięciokilomertrowego odcinka wąskiego przesmyku, kiedy to mam morze po obu stronach równocześnie. I tu i tu widać proste, złożone (no bo przecież nie zbudowane) z desek domki, w których w dość prymitywnych warunkach żyją ludzie, utrzymując się prawdopodobnie tylko z tego co da albo wyrzuci morze. Po paru minutach zza horyzontu wyłaniają się wysokie ośnieżone szczyty Sierra Nevady. To znak, że Santa Marta, która leży u ich stóp jest już niedaleko.
Zaczynam rozglądać się za campingiem, na którym mógłbym na parę rozbić „obozowisko na Karaibach”. Nie sądzę bym takie miejsce znalazł w mieście toteż omijając je, trzymając się w dalszym ciągu linii brzegu, zaglądam na plażę, pytam ludzi, szukam na mapach, wszystko bez skutku. Campingów brak, a biwakować na dziko przez parę tygodni nie chcę. Szukam dalej. Ktoś radzi bym pojechał do Taganga, nadmorskiego ślicznego starego miasteczka. Campingu i tu nie znajduję, ale zwiedzenie Taganga sprawia mi wiele przyjemności. W ten sam sposób i z tym samym rezultatem trafiam do Macondo. W wiosce rybackiej, w której rozgrywa się akcja powieści „Sto lat samotności” (kto czytał ten wie jaką atmosferę posiada Macondo), robię krótką pauzę na nomen omen samotny posiłek. Na kolejnej dzikiej plaży, gdzie mógłbym zostać, ale nie chcę, dowiaduję się o campingu w parku Tayrona oddalonym o około 30 km. Tam jadę. Park znajduję szybko. Wejście jest tuż przy głównej drodze. Nie powiem jaką usłyszałem cenę za dobę pobytu z samochodem na polu namiotowym parku Tayrona, bo dżentelmen (to ja) o pieniądzach nie rozmawia. Powiem tylko, że w dalszym ciągu jestem w trakcie poszukiwań. Dokładnie 3,5 km za wjazdem do parku Tayrona zauważam szyld: Camping Los Angeles. Wjeżdżam. Po 500 m jestem tu, gdzie chcę być od rana. Jest przeuroczo. Pytam o cenę. To co słyszę i widzę pozwala mi sądzić, że spędzę tu nie tylko dwa tygodnie, ale może i miesiąc.