Wspomniałem w poprzednim atrykule, że plaża na campingu Los Angeles urzekła mnie swoją pięknością do tego stopnia, że postanowiłem zamieszkać tu dłużej niż dwa tygodnie. Jest to bez wątpienia jedno z urokliwszych miejsc, na którym przyszło mi rozłożyć obozowisko w trakcie mojej podróży przez świat. Za mną strzeliste niczym piramidy, ciemno-zielone, z białymi czubami, wysokie na 6.000 m, niedostępne góry Sierra Nevada. Nade mną wysokie kokosowe palmy, w których cieniu znalazłem schronienie (trzeba tylko uważać by orzech z wysokości 10 m nie spadł na głowę, bo może boleć), a przede mną szeroka, złocista plaża, chłodzona wysokimi falami karibskiego morza.
Na krótko przyciętej trawie, 150 m od morza, ustawiam samochód, wyciągam stół, krzesła, rozwieszam między palmami hamak i już. I mogę mieszkać, bo do mieszkania i życia nic więcej, przynajmniej tu w tropikach nie jest potrzebne.

W ciągu pierwszych paru dni poznaję najbliższą okolicę. Plażę długą jak okiem sięgnąć, przemierzam parokrotnie tam i z powrotem. Sporadycznie wdrapuję się na przybrzeżne wzniesienia by nacieszyć oko widokiem morza i plaży z góry, a i widok na drugą stronę, na dżunglę i malownicze wierzchołki Sierry Nevady warte są podejścia tych paru metrów wzwyż. Patrząc na oddalone góry kusi mnie by się w nie wybrać. Jednak przygoda jaka spotkała mnie w ich dużo niższych, ale równie gęsto pokrytych tropikalną dżunglą partiach (wspomne o tej przygodzie w następnym artykule) skutecznie odwodzi mnie od tego zamiaru. Z literatury wiem, że góry Sierra Newada są jednym z nielicznych na świecie, bardzo słabo poznanym zakątkiem. Ich wysokość, gęsta dżungla z wszystkimi jej mieszkańcami, oraz nieufni, żyjący w niej Indianie Tairona nie zachęcają do penetracji tych okolic, a już na pewno nie w pojedynkę. By wybrać się w te dzikie tereny nieodzowy jest indianski przewodnik, a o takiego bardzo trudno. Indianie po pierwsze nie bardzo lubią obcych, a po drugie sami bardzo rzadko schodzą w swych białych strojach (symbolizujących wieczny śnieg) szczytów Sierra Nevada do nizinnych wiosek lub jeszcze rzadziej do miasta (w Santa Marta udało mi się ich spotkać), wierząc, że dżunglą i wyższymi partiami gór rządzą duchy, którym lepiej nie wchodzić w drogę. Po takiej lekturze i ja sądzę, że lepiej pozostawić duchy Sierry Nevady w spokoju, a żądzę poznania gór zaspokoić przyglądaniem się im z bezpiecznej odległości.

W kolejnych dniach poznaję bliższe i dalsze wioski, objeżdżając teren rowerem. Dojeżdżam nawet do oddalonego o 25 km wodospadu – cóż z tego skoro od kilku miesięcy nie pada i zamiast wodospadu znajduję tylko spad. W trakcie takich wypraw uzupełniam prowiant na parę następnych dni. Zakupy robię często i mało. Nie używam lodówki więc muszę tak gospodarzyć by mieć co jeść przez następne dwa trzy dni (do najbliższej wioski ze sklepem mam 10 km) i żeby to co mam się nie zepsuło. Jedynie z owocami nie ma problemu. Mango, mandarynki, banany rosną przy drodze, także codziennie po porannym bieganiu przynoszę sobie zapas na cały dzień. Poznałem okolicę, pozostaje więc wybrać się na wycieczkę do parku Tayrona (o tym później) i do Santa Marty. Do Santa Marty oddalonej o 35 km co pół godzniy jeżdżą miniautobusy. Wystarczy wyjść na drogę, pomachać, a na pewno taki się zatrzyma. Któregoś poranka tak robię. Wychodzę, macham, wsiadam, jadę. Jadę do Santa Marty nie tylko po to by zwiedzić najstarsze Kolumbijskie miasto, ale i by zasięgnąć języka w jaki sposób przedostać się z Kolumbii do Panamy. Drogi lądowej nie ma. Pozostaje jedynie transport drogą morską, a to jak się spodziewam nie będzie takie proste. Jedyna informacja, jaką udaje mi się zdobyć to taka, że wszystkie informacje znajdę w odległej o 200 km Cartagenie, z której odpływają statki i promy do Panamy. Ok, zostawiam temat przeprawy na potem. Teraz koncentruję się na zwiedzaniu miasta. Już w 1499 roku do północnych wybrzeży Kolumbii dotarli Hiszpanie i spodziewając się wielkich pokładów złota w górach Sierra Nevada założyli u ich stóp w 1525, a więc dokładnie rok przed uzyskaniem przez Tarnowskie Góry (miasta, z którego pochodzę) praw miejskich, pierwsze miasto, które ochrzcili Santa Marta. Nie wiem czy złota znaleźli tyle ile się spodziewali? Wiadomo jednak, że poszukując go wybili tutejszych Indian Tairona, okradając ich z posiadanych kosztowności i zmuszając do ukrycia się w niedostępnych, górzystych terenach, gdzie nieufni białym kolonizatorom, przebywają do dziś. Niewiele pozostało po tamtych czasach w dzisiejszym niewielkim mieście. Santa Marta dzisiaj to miasto z wieżowcami, wspaniałymi hotelami, dużym jachtowym portem, przyciągające turystów spragnionych słońca, plaży, morza i przygód w sąsiednim Narodowym Parku Tayrona. Jedynie skromy rynek z XVI w. kościołem, kilka wąskich uliczek ukrytych w cieniu XVI i XVII- wiecznych kamieniczek oraz muzeum złota, mieszczące się w centrum, przypominają tamte odległe czasy. Zwiedzam wszystkie te miejsca, zaglądam do portu, przechodzę przez bardzo rozległy bazar, na którym można kupić niemal wszystko, przyglądam się domom, ulicom, ludziom, piję proponowaną na każdym rogu słabą, słodką, małą kawę zwaną cafe tinto i rzuca mi się w oczy, że ludzie są tu niesłychanie mili. W całej Ameryce Południowej sympatia, radość, uprzejmość jest bardzo widoczna, ale to co obserwuję w Kolumbii jest nadzwyczajnie. Zauważyłem to już wcześniej w Armenii, w Bogocie czy Medellin, pytając o drogę. Jednak dopiero w Santa Marcie i w okolicach mojego campingu i na nim samym bardzo mnie to zafascynowało. Zawsze powtarzane si seńor, bardzo mi się podoba. Pytam – jest zimna woda? – słyszę -Si seńor. Mogę zapłacić – si seńor. Gdzie jest przystanek autobusowy? Tam i tam, a gdy powtarzam by się upewnić znowu słyszę si seńor. Na polu namiotowym nikt inaczej się do nikogo nie zwraca jak hermano (a). W sklepach może rzadziej, ale już na ulicy pozdrowienie Hola hermano nie należy do rzadkości. W Kolumbii widać zwykłe si musi być rozszerzone do si seńor lub si seńora, a amigo (a) – przyjacielu, to za mało, lepiej hermano (a)- bracie, siostro. Niechaj więc Kolumbijczycy zostaną naszymi hermanos. Uważam, że Kolumbia to najładniejszy, najprzyjemniejszy i najsympatyczniejszy kraj Ameryki Południowej, nie ujmując wdzięku, piękna, sympatii i wszystkich wspaniałych cech innym krajom. Z taką refleksją wracam z Santa Marty, którą w trakcie mojego pobytu odwiedzam jeszcze parokrotnie, na camping. Tutaj jak zwykle spokój. Jakaś rodzina siedzi na plaży, wpatrzona w morze niczym w telewizyjny ekran, ostatni surfingowcy wychodzą spod fal i suszą deski, po ziemi czasem przeleci leguan, na palmę wdrapie się wiewiórka, słońce zatopi swoją czerwoną tarczę w oceanie i tak minie następny dzień. Następny piękny dzień w kolumbijskiej części Karaibów.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł