Gdy już wszystko dookoła pozwiedzałem nadszedł czas na perełkę okolicy, na magnes ściągający tu turystów z całej Kolumbii i nie tylko, na rezerwat przyrody zwany „Gallapagos na lądzie” na Park Tayrona. Mnie specjalnie do niego nie ciągnie. Po pierwsze odstrasza mnie cena biletu za wstęp. Po drugie, z tego co już się dowiedziałem, główną atrakcją parku są szerokie długie plaże, a że sam na takiej mieszkam więc niekoniecznie muszę płacić by zobaczyć następne. No i po trzecie, chodząc wyznaczonymi wyasfaltowanymi drogami, trudno przyjrzeć się temu, co w dżungli najpiękniejsze, czyli roślinom, motylom, nie mówiąc o zwierzętach, które mimo iż występują w parku w dużej ilości i są wśród nich gatunki niewystępujące nigdzie indziej (stąd nazwa Gallapagos na lądzie), to na pewno są tak poukrywane przed chmarą turystów, że o spotkaniu jakiegoś żółwia, węża, leniwca, tukana czy chociaż małpy lub papugi można tylko pomarzyć. Tak czy siak w któryś niedzielny poranek, gdy niebo jest lekko zachmurzone i nie ma upału, postanawiam przejść się w stronę parku na spacer. Tak, tak na niedzielny, przedpołudniowy spacer plażą, wzdłuż morza, a nie na wyczynywą wędrówkę. Nie biorę plecaka, ani prowiantu. Na nogi lekkie szmaciane buty, na głowę kapelusz, butelkę wody i to wszystko. Trzy kilometry za campingiem czyli 500 m przed wejściem do parku, drogę przecina rzeka Rio Piedra. Nie wiem czy to ta sama rio, o której pisał Paulo Coelho, gdy siedział nad Rio Piedra i płakał? Pytałem na fb, ale nikt mi nie odpowiedział. No nic. Skoro rzeka przecina drogę i kieruje się ku morzu to oznacza, że tam gdzieś do niego wpada, a tym samym znaczy to, tak sobie myślę, że jeżeli pójdę jej nurtem to dotrę do plaży i może uda mi się tamtędy wślizgnąć do parku, omijając główne wejście i nie płacąc za bilet. Tak robię. Schodzę z mostu. Dosyć szeroką ścieżką maszeruję wzdłuż rzeki. Z szerokiej ścieżka staje się wąska aż znika zupełnie, każąc iść korytem do połowy łydek, a czasem po kolana w wodzie. Niezrażony tym jakże błahym problemem, przyglądając się przyrodzie, podziwiając wędrowne czaple, ostrożnie stawiając kroki, by nie nadepnąć jakiejś żmii czy węża, dochodzę do miejca skąd dalsza droga rzeką staje się niemożliwa. Wprawdzie widzę już jej ujście, ale odcinek dzielący mnie od morza to jedno wielkie bagniste rozlewisko, w które wsadziwszy nogę z dużym prawdopodobieństwem już się jej nie wyciągnie. Po drugiej stronie rzeki gęsta ściana zarośli nie wygląda zachęcająco by się przez nią przebijać. Dostrzegam jednak wśród krzewów ścieżkę. Może gdzieś mnie wyprowadzi? Przechodzę przez rzekę, dochodzę do ścieżki i zatapiam się w las. Nie jest tak gęsty jak przypuszczałem. Z łatwością dochodzę do plaży, do ujścia Rio Piedry i myślę, że najgorsze mam za sobą. Nie wiem dlaczego nie zwracam uwagi na czas? Na pokonanie 500 m, dzielących drogę od morza potrzebowałem ponad godziny. Ten fakt umknął mojej uwadze, a dlaczego tak się stało zrozumiałem znacznie później. Ale nie wyprzedzam. Na razie będąc pewny, że jestem już na terenie parku, idę brzegiem morza w nadziei, że dotrę do słynnych tayrońskich plaż. Słońce dalej schowane za chmurami nie utrudnia niedzielnego spaceru toteż zadowolony i szczęśliwy, ściągnowszy buty maszeruję, czując pod stopami ciepły piach. Niestety niebawem, olbrzymi, stromo spadający do morza, porośnięty kolczastymi krzewami klif toruje mi drogę, mącąc dotychczasowy spokój. Od strony morza nie ma szans by go obejść. Wspiąć się po kolczastym dywanie też praktycznie niewykonalne. Szukam ścieżki przez las od strony lądu i trafiam. Dróżka, którą znalazłem zmienia się w szeroki leśny trakt, którym po następnej godzinie spaceru, dochodzę do drogi asfaltowej. Ta z kolei, jak mniemam prowadzi od głównego wejścia, do oddalonych o cztery kilometry plaż. Jestem już trzy godziny w drodze i zaczynam odczuwać pierwsze zmęczenie i pragnienie. Woda, którą ze sobą zabrałem już się skończyła. Idę asfaltem w kierunku plaż cały czas zastanawiając się czy ma to sens. Tak jak przypuszczałem spacer asfaltową drogą nie dostarcza żadnych wrażeń. Mimo wszystko, z nadzieją, że coś się zmieni postanawiam jeszcze trochę pójść przed siebie. Lekki, przyjemny, niedzielny spacer nie musi przecież obfitować w nadmierną ilość emocji – myślę i dodaję, że nie cel, a droga się liczy. Idę więc dalej. Gdy po następnej prawie godzinie marszu niestety asfaltem przez dżunglę hihi dostrzegam jakiś pensjonat nad jakąś plażą, automatycznie skręcam w jego kierunku i postanawiam, że po uzupełnieniu brakujących w organizmie płynów, wracam na camping. Kupuję dwie butelki wody. Jedną wypijam od razu, drugą biorę ze sobą i przed powrotem idę spojrzeć na morze. Plaża jak i ta poprzednia ładna, szeroka, ale również zakończona klifem. Ten jest jednak niższy, kamienisty i można się na niego wdrapać. Podchodzę bliżej. Ostrożnie wspinam się na szczyt i…..stąd widać faktycznie piękne, pozamykane między klifami plaże, wabiące tłumy turystów. Wprawdzie z innej perspektywy niż stąpając po nich i przy zachmurzonej pogodzie, ale i tak jest cudnie. No to skoro zobaczyłem to co Park Tayrona ma do zaoferowanie, mogę spokojnie wracać. Stojąc jeszcze na kamiennej górce, patrząc na rozległą, długą plażę po drugiej stronie taka myśl mnie nachodzi: – A gdyby tak wracać plażą, a nie monotonnym asfaltem? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest to najgorsza myśl, jaka mogła przyjść mi do głowy. Przeszedłem plażą pół godziny i doszedłem do klifu. Wysoki, zalesiony, ale jest szansa wdrapania się. Nie chce mi się wracać, a poza tym myślę, że za klifem będzie plaża z której wyszedłem. Próbuję. Ostrożnie krok po kroku, łapiąc sią wystających korzeni osiągam szczyt. Tutaj trudności się nie kończą. Absolutnie nie ma możliwości zejścia po drugiej stronie. Przez chaszcze, krzaki i wszystko to, co tu rośnie przedzieram się kilkadziesiąt metrów aż do miejsca, z którego udało mi się zejść w dół. Jestem na plaży, ale to nie ta która miała być, a w dodatku już widzę następny klif. Ten nie jest ani zbyt wysoki ani zarośnięty. Szukając palcami miejsca do złapania, a stopami miejsca do podparcia, pokonuję strome głazy i schodzę po drugiej stronie. Tu jest tak samo jak przed chwilą. Krótka plaża zakończona klifem. Ten też jest do sforsowania, ale znacznie wyższy. Na razie jeszcze pokonywanie kolejnych klifów sprawia mi przyjemność, ale po każdym następnym czuję coraz to większe zmęczenie, aż przy nie wiem dokładnie czy ósmym czy dziesiątym zaczyna brakować sił. Postanawiam po raz ostatni wdrapać się na górę i o ile w dalszym ciągu nie zobaczę „mojej plaży”, nie schodzić po drugiej stronie, a skręcić w prawo i poszukać ścieżki, którą niedawno szedłem. I to jest druga fatalna myśl tego dnia. Na górę wszedłem resztkami sił. Przedzierając się po raz kolejny przez chaszcze, do pomocy mam tylko mały scyzoryk, wypatruję jakiejkolwiek ścieżki. Nic. Zszedłem, a właściwie przetargałem się przez kolczaste zasieki na przeciwległy do morza dół góry sądząc, że znajdę jakąś drogę. Nic. Za mną góra, przede mną góra, z lewej i prawej góry, a wszystko zarośnięte krzakami, drzewami, wysokimi trawami. Jestem pewien, że droga, którą szedłem parę godzin temu musi być za następną górą. Z wielkim mozołem i wysiłkiem pokonuję i tę górę. Ku mojej rozpaczy bez rezultatu. I tu tak jak przed chwilą – za mną góra, przede mną góra z prawej i lewej góry i wszystko porośnięte chaszczami, krzakami, krzewami, drzewami i wszystkim tym co rośnie w dżungli. Ostatkiem sił pokonuję i tę górę, wierząc że za nią jest droga. Drogi nie ma, a to co jest jest dokładnie takie samo, jak to przed chwilą. Nie ma rady. Drogi nie znajdę wracam w kierunku morza. Pokonałem trzy góry myśląc, że idę w powrotnym kierunku. Za trzecią górą bylo tak samo, jak za pierwszą i drugą, a morza ani słychu ani widu. Teraz dopiero, nie umiejąc złapać oddechu ze zmęczenia, uświadomiłem sobie swoją sytuację. Zupełnie nie wiem gdzie jestem. Kierunków świata określić nie sposób. Jest godzina 15, za dwie godziny będzie się ściemniać, chociaż tu i tak niewiele widać, bo korony drzew skutecznie niwelują dopływ światła. Rozwścieczona małpa potrząsająca nade mną drzewem, wydaje z siebie takie krzyki, że skóra mi cierpnie. Moje mokre i zmęczone ciało zżerają czerwone mrówki, których mam na sobie setki. Nie mogę usiąść, bo po pierwsze nie ma gdzie, a po drugie wszędzie może się czaić wąż, nie mówiąc o pumie czy innym drapieżniku. Jednym słowem zgubiłem się w dżungli i nie mam nic do jedzenia ani picia, buty już dawno się potargały na skałach, siły nie mam nawet na wyregulowanie oddechu, a w głowie zupełna pustka. Jedyne o czym myślę to, żeby nie wpaść w panikę, a ta bardzo mnie atakuje i chce dopaść. Muszę koniecznie wrócić przed zmrokiem na plażę. O spędzeniu nocy w dżungli nie chcę myśleć, bo ta myśl może spowodować, że nie uda mi się oprzec panice. Powoli łapię i reguluję oddech. W ręku trzymam gruby kij w razie gdyby krzycząca małpa chciała się zbliżyć. Uważnie nadsłuchuję czy coś się nie skrada, nie szeleści lub nie pełznie i cały czas staram się spokojnie myśleć. Nic nie przychodzi mi do głowy. Chodzenie w kółko nie ma sensu, bo tylko stracę tę resztkę sił, która pozwala mi stać na nogach, a stanie w miejscu też niezbyt sensowne. Decyduję się po raz kolejny przetargać przez kolczaste chaszcze na górę. Może coś dojrzę, a przede wszystkim oddalę się od coraz bardziej agresywnej małpy. Nie mam pojęcia ile trwa moje przedzieranie się i w którym kierunku idę. W pewnym momencie zauważam coś co jak myślę może mnie uratować. Wyschnięte koryto górskiego potoku. Jest pora sucha, więc nie ma wody, ale koryto jest i jestem pewien, że doprowadzi mnie do morza, tak jak wodę, która w porze deszczowej nim spływa. Wydobyłem ostatnie rezerwy sił i nie spuszczając koryta z oczu, targając wszystko co próbuje mi zatarasować drogę (przeważnie przebijam się przez krzaki plecami) dochodzę do plaży i widzę… po mojej prawej stronie niczym jakieś monstrum wyrasta z ziemi, stromy obrośnięty kolcami klif. Nie wiem jak się na niego wspiąłem, skąd wykrzesałem siły? Wiem, że będąc na górze widzę plażę, z której rano wyszedłem. Tracę równowagę, nie mam siły by się utrzymać i z ostatniego wierzchołka miłego, niedzielnego spacerku, turlam się po krzakach, kaktusach, i kamieniach wprost na ciepły piasek złocistej plaży. Zaraz potem, zostawiwszy na brzegu tylko telefon komórkowy, kładę się pod fale oceanu, które nie tylko mnie wychładzają, cucą, ale przede wszystkim zmywają ze mnie te ohydne, żarłoczne, czerwone mrówy. Odchodzę szczęśliwy plażą z dala od dżungli, a słońce właśnie ma się ku zachodowi.

Następnego dnia w biurze przy wejściu do parku sfotografowałem jego mapę. Teraz dopiero widzę z jakim topograficznym terenem miałem do czynienia i jak łatwo można się było w nim zgubić. Dopełnieniem niedzielnego spaceru jest to, co słyszę od Joela, pracownika na campingu, opowiadając mu jak wszedłem do Parku Tayrona od strony Rio Piedra. No hermano to miałeś szczęście – powiedział. W Rio Piedra żyją trzy metrowe kajmany. Jakby mi mało było klifów, dżungli, małp i mrówek, to musiał mi jeszcze kajmany dorzucić. Oj, oj, oj, było fajnie i moc wrażeń, ale po raz kolejny mam nauczkę, że z naturą nie należy irgać i nawet w trakcie niedzielnego spaceru po plaży nie podejmować pochopnych decyzji. Gdyby nie to, że od czasu Patagonii, czyli od dwóch lat, sporo wędruję po górach, dwa razy w tygodniu staram się biegać po 10 km i ogólnie dbam o kondycję, to kto wie, jak by się ten spacer skończył. Ale teraz przynajmniej jest co wspominać i co opowiadać, a o to w into the world też przecież chodzi. W wysokie partie gór Sierra Nevada nie idę.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł