Powoli nadchodzi czas na pakowanie obozowiska i zmianę miejsca. Wybyczyłem się na gorących piaskach karaibskiej plaży, zwiedziłem wszystko co było do zobaczenia w promieniu 50 km, wziąłem się za bary z pobliską dżunglą, przeszedłem Rio Piedra, uniknąwszy spotkania oko w oko, czy raczej ząb w ząb z krokodylami, więc nie pozostaje nic innego, jak jechać dalej. Prawie nic. Marzy mi się jeszcze podróż w czasie (?). Nie, nie wymyśliłem (mimo, że mam dużo czasu) maszyny do przenoszenia się w czasie, ale być może wpadłem na sposób jak tego dokonać. 250 km na wschód jest Wenezuela. Mam ogromną chęć (mimo, że wiele osób odradza mi podróż w tym kierunku) przekroczyć jej granice i chociażby tylko na parę godzin przenieść się w mroczne czasy prl-owskiego komunizmu, a jednocześnie w czasy kolorowej, cudownej, wczesnej młodości lat osiemdziesiątych.

Podróż w czasie nie jest jedynym motorem napędzającym mnie do wycieczki do komunistycznej Wenezueli. Jest jeszcze czynnik ekonomiczny – w Wenezueli litr ropy kosztuje 0,01 centa. Tak jest. Nie pomyliłem się. Za 100 litrów ropy trzeba zapłacić 1 dolar! Mam puste kanistry i prawie pusty bak to pewnie wycieczka się zwróci. Haha – jeszcze sam nie przeniosłem się w czasie, a myślenie już się przestawiło. Pamiętacie jak to było? Zawsze każda wycieczka, obojętnie gdzie, musiała się zwrócić. Trzeba było albo tanio kupić coś drogiego, albo drogo sprzedać coś taniego i zawsze wyjść na swoje. Też tak myślę – czyli mentalnie jestem już do podróży w czasie przygotowany.
Jest jeszcze trzeci, niebagatelny argument by przekroczyć granicę do najbliższego sąsiedniego państwa. Jak już kilkakrotnie wspominałem, jest to najszybszy, najtańszy (w zależności od odległości i zużytego paliwa) i najłatwiejszy sposób na przedłużenie turystycznej wizy kraju, w którym aktualnie się przebywa. Korzystałem z tej metody często w Argentynie (miałem blisko do Chile) i raz w Peru (tu już nie było tak tanio, bo do Chile musiałem jechać w jedną stronę aż 1300 km). W Kolumbi chcę jeszcze trochę pozostać więc muszę zadbać o załatwienie tej formalności.
Mając nadzieję na sentymentalną podróż w czasie, na zaoszczędzenie kasy i na przedłużenie wizy, wsiadam rankiem w mój wehikuł (czasu) i ruszam na „nomen omen” wschód.

Pierwsze kilometry to przepiękna, malownicza trasa. Z lewej turkusowe morze przeplatane białymi grzywami pryskających fal. Z prawej, przyodziane we wszystkie odcienie zielonego koloru, piętrzące się do 6000 metrów góry Sierra Nevada. Pośrodku szeroka, przyozdobiona kolorowymi krzewami, droga. Od czasu do czasu monotonię piękności urozmaica stary rybacki port po lewej lub indiańska wioska po prawej. Niestety bajkowy świat, gdzieś koło 50-tego kilometra, ustępuje miejsca pustynnym, nagim krajobrazom, tylko gdzieniegdzie porośniętym wysokimi zielonymi kaktusami.
Cała droga, całe 250 km jest gęsto obstawiona handlarzami paliwem. Wypełnione kontrabandą z Wenezueli beczki, kanistry, duże i małe butelki porostawiane są co kilkadziesiąt metrów. Cena naturalnie dużo wyższa niż tam i dużo niższa niż tu.
Zmuszony do robienia częstych przerw (jest niesamowicie gorąco) dojeżdżam do ostatniego miasteczka przed granicą dużo później niż zamierzałem. Nie chcąc wjeżdżać do Wenezueli na noc, parkuję na zupełnie pustej (kto by tu kupował?) stacji benzynowej i czekam do świtu.

Granica do złudzenia przypomina tą, którą przekraczałem „maluchem” w lipcu 1980 roku między demoludowym DDR-em i demokratycznym RFN-em. Urzędnicy Wenezuelscy jak i ci Dederowscy zdają się być królami na swoim folwarku. Na wszystko trzeba czekać, o wszystko się prosić z ciągłym poczuciem przeszkadzającego intruza. Na kartę samochodową, uprawniającą do przekroczenia granicy, którą we wszystkich innych krajach dostawałem prawie, że od ręki (po wypisaniu formalności typu dane samochodu i moje), czekam cztery godziny. Nie czekam sam. Poczekalnia pełna jest petentów, a urzędnicy przechadzają się z biura do biura z kawą w ręku, zdając się nie zauważać oczekujących. Uśmiecham się skrycie – moja podróż w czasie właśnie się zaczeła. Jestem w jakimkolwiek państwowym urzędzie w Polsce w latach 80-tych. Nauczony pokory przed państwowymi dostojnikami, nie warczę, nie bluźnię, nie podskakuję – czekam. Po czterech godzinach mam co potrzebuję. Niski ukłon, muchas gracias senior urzędnik – przecież mógł nie dać, a dał. Dał i pozwolił wjechać do komunistycznego raju, gdzie benzyna wprawdzie kosztuje jeden cent, ale pół litra wody w sklepie już dolar dwadzieścia, a bieda na ulicy wyziera z każdego zakątka, czasami zakrytego flagą, godłem lub (najczęściej) wizerunkiem jaśnie panującego. Oj jakie to cudne, jak bardzo przypominające biedny, brudny Bytom przysłonięty kolorowym, olbrzymim napisem „braterska przyjaźń, wszechstronna współpraca, wieczysty sojusz”. Łza się w oku kręci.
Samochody też tu takie cudne jeżdżą. Takie, o których marzyłem biegając w krótkich spodenkach. Sąsiad w latach 70-tych kupił (nie wiem skąd) takiego forda taunusa. Toż to było cudeńko. Wielki, palił pewnie ze 30 litrów na 100 km, ale ile było uciechy dotknąć, usiąść, popatrzeć. A tutaj same takie. Najmłodszy ma ze 40, a może i więcej lat. I znowu łza nostalgii spływa po policzku.

Oczarowany biało-czarnym światem przeszłości zagłębiam się w niego coraz bardziej, nie zauważając, że i tu wzdłuż drogi stoją piramidy butelek z benzyną i nagabujący handlarze. Dlaczego?
Oddalam się od granicy w kierunku najbliższego miasta w poszukiwaniu stacji benzynowej. Przejeżdżam kilka wiosek, które wyglądają jak wielkie targowiska. Nie widać sklepów, a cały handel toczy się na ulicy. Dlaczego?
W Maracaibo – pierwszym dużym mieście ponad 150 km od granicy znajduję w końcu stację benzynową. Wjeżdżam, chcę tankować i zamiast paliwa dostaję odpowiedź na nurtujące powyższe pytania. Paliwa nie dostanę ani tu ani gdzie indziej, bo jest….. tak jest, jest jak to w pięknych starych czasach, r e g l a m e n t o w a n e. Czyż to nie piękne? Ja oczywiście odpowiedniego czipa, na który mógłbym zatankować (Wenezuela poszła trochę do przodu – u nas były kartki) nie posiadam, a załatwienie owego to kilka dni latania po urzędach. Tyle czasu na siedzenie w „przeszłości” nie mam. Z uciechą przypominam sobie jak to się kiedyś załatwiało, jak się spuszczało z ciężarówek, jak się po kilkanaście razy stało w kolejce na stacji i płaciło „pod stołem” ajentowi za dodatkowe kilkanaście litrów. Ech – znowu czuję słonawy smak łzy na ustach. Dla moich dzieci takie opowieści to prawie jak opowieści „Tysiąca i jednej nocy”, a dla nas – starszych czytelników, nostalgiczna rzeczywistość minionych lat. Tak jak kiedyś, zatrzymuję ciężarówkę, wjeżdżamy na odludne podwórko. Jest wężyk, jest bańka. Zasysam ustami paliwo przez wąż i już leci. Ten sam zapach, ten sam smak. Płacę za 100 litrów 30 dolarów. 30 razy drożej niż na stacji, ale 3 razy taniej niż w Kolumbii. Teraz już wiem dlaczego i tu się stoi z butelkami paliwa przy ulicy i handluje. Teraz już wiem dlaczego tu nie ma sklepów tylko handlem rządzi ulica. Prawa ekonomii i wolnego rynku są nieugięte. Centralne sterowanie podażą i popytem, wprowadzanie ograniczeń, lub ustalanie innych reguł niż te naturalne, momentalnie powodują powstawanie drugiego tzw. czarnego czyli wolnego rynku. Tak jak w Wenezueli teraz, tak i w Polsce kiedyś wszystko można było kupić na „szaberplacach” za dużo wyższe ceny. Przecież sprzedający musiał zarobić nie tylko na siebie, ale i na łapówki dla urzędników, którzy ten naturalny rynek, czyli konkurencję ograniczali. Tak było. I nawet jeżeli czasem bywało fajnie to nich się to nie wraca.
Mam tańsze paliwo, mam romantyczny dzień wspomnień, ale wszechobecna bieda i brud, a na dodatek widok przejechanego konia, leżącego pewnie od kilku dni na ulicy, zdecydowanie ponaglają do szybkiego powrotu do teraźniejszości. Na granicy dostaję nowy stempel do paszportu, czyli nową wizę i znowu jestem w cudownej Kolumbii, która wita mnie przepięknym, bardziej nostalgicznym niż podróż do przeszłości, zachodem słońca.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł