Cartagena, jedno z najstarszych kolumbijskich miast, tak mnie urzekła swoją pięknością, że przekroczyłem jej kolorowe progi kilkakrotnie.

Po raz pierwszy wybieram się do położonej 150 km na zachód od Santa Marty, Cartageny (czyt. Carataheny) autobusem, by zasięgnąć języka na temat przepraw promowych z Kolumbii do Panamy. Pisałem już, że w Santa Marcie nikt mi na ten temat nie mógł udzielić żadnej informacji. Podróż z mojego campingu trwa ponad 5 godzin toteż docieram na miejsce po południu i zanim znajduję niedaleko centrum tani i dobry hostel, robi się ciemno i z poszukiwaniem informacji o transporcie na drugi kontynent oraz ze zwiedzaniem miasta muszę poczekać do następnego dnia.
W biurach podróży, tak samo jak w Santa Marcie niewiele się dowiaduję. Wszyscy wiedzą tylko tyle, ile można znaleźć w internecie, czyli bardzo dużo informacji, z których nic nie wynika. Jedno wiem na pewno. Tanie połączenie promowe, które do niedawna kursowało, właśnie ogłosiło upadłość i zwinęło jak żagle swój interes. Pozostaje tylko jedna możliwość. Wynająć kontener i przewieźć samochód statkiem. Pomoże mi w tym poznany właśnie Manfred, który jest Niemcem ale od 30 lat mieszka w Cartagenie i zajmuje się transportem z i do Panamy. Jak to się wszystko odbędzie opowiem w następnym artykule.

Teraz mam czas na zwiedzanie miasta.
Najpierw przecinam mały, ale bardzo kolorowy park, w którym tak jak w każdym kolumbijskim mieście roi się od sprzedawców małych, słodkich, słabych kaw zwanych tinto. By nabrać siły przed spodziewanym długim spacerem wypijam takie dwie i pełen energii biegnę w stronę starego miasta. Przechodzę pod żółtą starą wjazdową bramą i jak Alicja po drugiej stronie lustra, tak i ja znajduję sie w zupełnie innym, kolorowym, bajkowym świecie. Wąskie, zacienione brukowane uliczki rozchodzą się od głównego placu we wszystkich kierunkach, wzdłuż różnokolorowych XVI i XVII wiecznych kamieniczek, ustrojonych barwnie kwitnącymi krzewami i kwiatami, a wszystkie te kolory mieszają się ze sobą i topią w żółtoczerwonych promieniach zachodzącego słońca. Bajkowego nastroju dopełniają, jak te od Gałczyńskiego, zaczarowane dorożki z zaczarowanymi w białych koszulach i w czarnych melonikach dorożkarzach, zaprzągnięte w zaczarowane białe konie, ciemne jak heban kolumbijskie kobiety, ubrane w przekolorowe stroje, sprzedające owocowe soki, handlarze panamskich kapeluszy, uliczni grajkowie wydobywający ze swoich gitar, akordeonów, saksofonów i bębnów latynowskie rytmy samby. Z kubeczkiem soku w ręku, zupełnie powoli, by nie przeszkadzać otaczającemu mnie światu trwać jak najdłużej, przemierzam chyba wszystkie uliczki nie bacząc, że słońce już całkiem schowało się za horyzont, a miasto zaczeło tętnić nocnym życiem. Teraz sambę nie tylko słychać, ale i widać i czuć. Przy takich rytmach trudno ustać w miejscu więc czuję jak biodra same mi się kołyszą, a nogi rytmicznie przesuwają. Późną nocą wracam do hostelu i następnego dnia autobusem do Tayrony na camping. Wiem, że jeszcze raz przyjadę do Cartageny i wiem, że zaplanuję to tak, by zostać w niej parę dni i parę nocy.

Ilekroć po raz drugi przyjeżdżam do miejsca, w którym już byłem doznaję takiego fajnego uczucia „bycia u siebie”. Znacie je? Tak było, gdy kolejny raz, po pół roku wpadłem na chwilę do Buenos Aires odebrać Jennifer i Leosia (moją córkę i przyjaciela), tak było, gdy musiałem drugi i trzeci raz odwiedzić Aricę w Chile, zostawiając i odbierając samochód, tak było w Cusco i Pisco, gdy po raz drugi objeżdżałem klasyczną tourę Peru, tak było w Montanicie, gdy po 10-cio dniowej wędrówce z Asią dookoła Ekwadoru wróciliśmy po samochód i tak jest teraz w Cartagenie. Nie muszę już szukać informacji turystycznej ani pytać o drogę. Czuję się jak w domu. Samochód parkuję w bogatej, bezpiecznej dzielnicy, w której poprzednim razem spotkałem się z Manfredem. Tutaj przyjdzie mi też przenocować w aucie, jako że dopiero jutro będziemy go nadawać na statek do Panamy – o czym, jak już wspominałem napiszę w kolejnym artykule.
Samochód jest już w kontenerze, a ja mam pełne dwa dni (do Panamy lecę za dwa dni samolotem) by kolejny raz zachwycać się urodą przepięknej Caratgeny. Przepięknej, potężnej i bogatej co, jak to w życiu bywa, nie zawsze dawało jej powód do szczęścia. Cartagena była pierwszym i głównym portem Ameryki Południowej toteż można sobie wyobrazić jak szybko się bogaciła, rozrastała i jakim chciwym okiem spoglądali na nią ówcześni piraci. W samym XVI wieku została kilkadziesiąt razy napadnięta, złupiona, a nawet spalona i zrównana z ziemią. Potężne mury okalające miasto, którymi akurat spaceruję, oraz największa i najpotężniejsza forteca, jaką kiedykolwiek wybudowali Hiszpanie w kolonialnych krajach, świadczą o determinacji mieszkańców w walkach czy to z korsarzami czy też w późniejszych latach z koroną angielską. Z murów doskonale widać zmiany jakie od tamtych czasów nastąpiły. Widać współczesne, zdającą sie sięgać nieba dzielnice, widać port ze wspaniałymi niewyobrażalnie drogimi jachtami (naprzeciw którego nocowałem w aucie), widać szereg asfaltowych dróg i mostów ze sznurem samochodów i widać niebieskawo-zielono-turkusowe fale karaibskiego morza, które jedyne niezmienne od wieków, uderzając o piaszczyste nabrzeże, zachwycają oczy obserwatora. Długo mógłbym stać na murach i przyglądać się falom … ale jest jeszcze tyle do zobaczenia. Obchodzę stare miasto murami dookoła, potem odwiedzam port, przedmieścia, centrum handlowe, „salon fryzjerski” w bramie w ubogiej dzielnicy, zielony nadmorski park i wracam ponownie na starówkę. Po kilku godzinach marszu nadszedł czas na obiad. Mimo, ze barów, restauracji i knajp (łącznie z rosyjską) w okolicy skolko godno, posilam się jak zwykle tanim, smacznym jedzeniem sprawdzonym przez tubylców. W przydrożnym straganie wybieram kawał kiełbasy z ryżem, na deser sok ze świeżych pomarańczy no i z termosu kawę tinto. Najedzony, odpoczęty ruszam dalej w drogę. Teraz w planach mam muzea, kościoły, wystawy i cały następny dzień, po którym skończy się nie tylko przygoda z Cartageną, nie tylko z Kolumbią, ale z całą Ameryką Południową. Przygoda, która rozpoczęła się dokładnie dwa lata temu w Buenos Aires, a skończyła tu na Karaibach w Cartagenie. Od jutra nowy rozdział „into the world” – Ameryka Północna.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł