Od początku mojej wyprawy, czyli od bardzo dawna zastanawiam się jak sobie poradzę z przetransportowaniem auta z Kolumbii do Panamy, czyli z Ameryki Południowej do Ameryki Północnej. Jedno wiem na pewno – drogi lądowej przez dżunglę nie ma. Pozostaje jedynie droga morska i to stanowi dla mnie pewną zagadkę i niewątpliwie kłopot. Szukałem odpowiedzi w internecie, pytałem ludzi, szukałem informacji w biurach podróży w Santa Marta i w Cartagenie i mam tyle sprzecznych informacji, że dalej nie wiem nic. No nie takie nic. Wiem już, że na pewno nie ma promu tylko kontenerowiec i wiem, że na pewno będzie drogo. Pytanie – jak drogo?

Z opresji ratuje mnie, jak to zwykle bywa, przypadek. Od spotkanych Belgów, mówiących po niemiecku, a jadących również samochodem tylko w przeciwnym kierunku, z Kalifornii do Patagonii, dostaję numer telefonu do Manfreda, który im pomagał w przeprawie. Manfred mówi po niemiecku. Dzwonię do niego i umawiamy się na spotkanie w wyznaczonej przez niego sklepowej kawiarni. Jestem punktualnie. Manfred mimo, że jest rodowitym Niemcem i punktualność powinien wyssać z mlekiem matki, spóźnia się dobre pół godziny. No cóż – mieszka w Ameryce Południowej od trzydziestu lat więc może już mu wolno. Kawiarnia, w której czekam jest klimatyzowana (na zewnątrz panuje niemiłosierny skwar), soczki z owoców dobre toteż nie narzekam i spokojnie czekam. Też już przebywam od dwóch lat w latynowskiej kulturze więc się przyzwyczaiłem.

Manfred, starszy pan, z wysadzistym brzuchem i jeszcze bardziej wysadzistą brodą, poznaje mnie po czarnym kapeluszu. Przysiada się do mojego stolika i po zdawkowej, kurtuazyjnej wymianie zdań: co słychać? jak idzie? Itp. przechodzimy do rzeczy. W kawiarni jest fotokopiarka. Manfred kopiuje dokumenty, moje i samochodu, a więc pierwszy krok w kierunku Ameryki Północnej został wykonany – tak przynajmnie mniemam. Przed pożegnaniem, umawiamy się, że resztę informacji i dokładną datę wyjazdu, będziemy sobie przesyłać pocztą elektroniczną.
Dziewiąty października – tego dnia będę oddawał samochód na statek, a sam do Panamy polecę samolotem dwa dni później.

O dziewiątej rano owego ustalonego dnia, a jest to piątek meldujemy się z Manfredem w porcie. Nie mam zbyt dużo do roboty, bo Manfred obeznany w procedurach całą papierkową robotę załatwia za mnie. Musimy się jednak sporo nachodzić po różnych urzędach sporo od siebie oddalonych i w każdym z nich sporo naczekać. Zanim wszystkie dokumenty mamy skompletowane, podpisane i podstęplowane, dochodzi druga po południu. Teraz ostatni etap przed wjazdem do kontenera. Policja antynarkotykowa. Wyjeżdżam z Kolumbii, a więc rozumie się samo przez się, że będą dokładnie sprawdzać. Przychodzi taki jeden młody, w mundurze, a upał tak na oko ze 40 stopni i zaczyna. Wyciąga wszystko po kolei i wszystko nie tylko ogląda, ale i wącha. Trochę mi go żal jak dochodzi do kosza na pranie. Ja postępuję krok w krok za nim i co on już dotknął i powąchał od razu odkładam z powrotem na miejsce. Ze mnie kapie, z niego cieknie, ale twardo szuka i szuka jak Szarik pułkownika pod Studziankami. Po bitych dwóch godzinach kontrola dobiega końca, a po następnej jest gotowy protokół i mogę wjeżdżać do czekającego już kontenera. Wjeżdżam na milimetry z obu stron i z góry. Panowie policjanci i celnicy plombują drzwi. Ja wszystko dokumentuje fotografiami. Jesteśmy gotowi o godzinie piątej wieczorem. Skoro tu z pomocą Manfreda załadunek trwał cały dzień, to co to będzie w Panamie?

W Panamie City, stolicy Panamy ląduję w niedzielę 11-go, a w poniedziałek dostaję wiadomość na skrzynce mailowej, że statek z moim samochodem wypłynął właśnie z Cartageny i będzie w Colon w Panamie we wtorek. Znaczy się po samochód do portu mam się zgłosić w czwartek rano. Ok – mam trzy dni czasu na zwiedzanie miasta o czym napiszę później.

Do Colon dojeżdżam pociągiem jadącym wzdłuż Kanału Panamskiego. Można też jechać autobusem, ale za przepiękne widoki, wygodne siedzenia, szybką jazdę, warto zapłacić parę dolarów więcej. O ósmej rano jestem na miejscu. Taksówka wiezie mnie do portu i tu zaczyna się horror. Stosy dokumentów do wypełnienia, potem z każdym dokumentem jechać po stempel do innego urzędu, a każdy oddalony od siebie o parę kilometrów. Taksówki mają kolosalne wzięcie i kolosalne ceny. Cały dzień trwa objazdówka Colon. Mam już ubezpieczenie, mam kartę rejestracyjną z urzędu drogowego, mam zaświadczenie z policji i jeszcze jakieś świstki portowe. Wracam z tym wszystkim do biura. Tu muszę zapłacić rachunek za transport i opłaty portowe, a potem jeszcze kontrola celna i policyjna. Mam nadzieję, że zdążymy z wszystkim jeszcze dziś. Niestety, już przy próbie płacenia rachunku, orientuję się jak bardzo się mylę. Nie można płacić kartą kredytową!!!. Ha – w każdym małym sklepie, na stacji benzynowej, w hotelach, wszędzie można, a w dużym porcie NIE. Nie mam przecież takiej gotówki przy sobie, bo kto wałęsa się po Ameryce Południowej z dużą kasą w kieszeni? Ja nie. Mam pieniądze w sejfie w aucie, ale nie mogę dostać się do auta do portu dopóki nie zapłacę rachunku. (W Buenos Aires w porcie takiego problemu nie było). Jadę znowu taksówką do miasta, do banku by zapłacić rachunek przez bank. Nic z tego mam limit 500 Euro na dzień, a to dużo za mało. No to szach-mat. Wracam do biura, próbuję negocjować by mnie wpuścili do auta. Nie ma takiej szansy – dzisiaj. Ale może jutro? Nie pozostaje mi nic innego jak znowu taksówką jechać do centrum, wziąć hotel i czekać. Może do jutra! Przy okazji mam szansę na własne oczy przekonać się dlaczego wszyscy turyści jak najszybciej chcą opuścić Colon i nigdy tu nie wracać. Makabryczne, portowe miasto. Strach chodzić ulicą w ciągu dnia, a co dopiero wieczorem czy w nocy. Już prz drzwiach hotelu zaczepia mnie „kolo” i proponuje ochronę. Nie mam zamiaru chodzić nigdzie, bo też nic tu do oglądania nie ma, ale muszę przynajmniej gdzieś coś zjeść. Ów kolo – kalkuluję na chłodno, będzie mnie chronił chyba nie tylko przed innymi typami, ale a może przede wszystkim sam przed sobą, więc może warto dać parę groszy, doliczyć je do kosztów transportu samochodu i mieć z głowy. Parę groszy okazuje się 15-toma dolarami. Dziesięć dla niego i pięć dla siedzącego obok policjanta w mundurze. Dobrze chroniony melduję się w hotelu, zostawiam bagaż i idę (idziemy) jeść. Kolo prowadzi mnie do całkiem przyzwoitego i w miarę taniego baru. Siada przy stoliku obok i czeka. Nie spieszę się. Zamawiam powoli, jem powoli. Im dłużej on na mnie czeka, tym jest dla mnie tańszy – myślę dowcipnie i z pełnym wyrafinowaniem jem jeszcze wolniej.

Rano w porcie sprawy nabierają szybszego tempa. Znowu wypełniam parę formularzy po czym dostaję tzw. wejściówkę ze zdjęciem do portu i mogę iść do auta. Tu już przy kontenerze czekają policjanci i celnicy. Jak się można domyślić następne trzy godziny to wyciąganie wszystkiego z auta, pozwolenie psom na obwąchanie tego wszystkiego i spakowanie z powrotem. To jednak jeszcze nie koniec. Następne stemple, następne dokumenty, z którymi trzeba znowu jechać do urzędu do miasta. Jadę, zbieram mnóstwo nowych papierów, płacę rachunek, płacę opłatę postojową i o 15-tej z minutami jestem gotowy. Wyjeżdżam z portu w kierunku Panama City w kierunku mostu dzielącego obie Ameryki. Jest most, jest pod nim rzeka – ciekawe co po drugiej stronie mnie czeka?
Witaj Ameryko Północna.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł