Ekwador za nami. W paszportach stemple z wydrukiem SALIDA, a nowych z ENTRADA jeszcze nie ma. Znaczy się jesteśmy teraz gdzie? Podjeżdżamy samochodem kawałek na parking przed budynkiem z napisem Bienvenidos en Columbia i idziemy się starać, by nie tylko nas w tym kraju przywitano, jak głosi napis, ale i by nas do niego wpuszczono. „Biurokracja” przebiega nadspodziewanie gładko. Ile dni chcemy być w Kolumbii? Zawsze odpowiadam, że 90. To jest maksymalna bezwizowa długość pobytu we wszystkich krajach Ameryki Południowej. Bien – słyszę odpowiedź, po czym i w moimy i w Asi paszporcie ląduje stempel z napisem Entrada (90 dias). Muchas gracias – jesteśmy w Kolumbii. My jesteśmy, a samochód? Samochód jeszcze nie. To zawsze bardziej skomlikowana procedura. Muszę dostać coś takiego jak dowód wjazdu z wszystkimi danymi samochodu. Robią zdjęcia, odcisk tabliczki znamionowej, przepisują z dowodu dane takie jak marka, ilość siedzeń, numery rejestracyjne i kolor. Hehe – tu mają problem, no bo jakiego koloru jest mój samochód? Mówię, że kolorowe ale oni takiego koloru w spisie kolorów nie mają. Nie wiem dlaczego ale w większości przypadków piszą azul (niebieskie)??? Mnie to jest obojętne więc nie protestuję. Tym razem sytuacja się powtarza. Mam papier na niebieskie auto i możemy jechać. O dziwo celnicy nawet nie przychodzą zajrzeć do środka. Zaraz za granicą wykupuję miesięczne ubezpieczenie za 42 euro, nową kartę do telefonu i teraz mając już wszystko co potrzeba możemy bez przeszkód wjechać do kraju, który przyznam szczerze wzbudza w nas trochę niepokoju. Kolumbia jakoś jednoznacznie kojarzy się z narkotykowymi kartelami, z partyzantką grasującą po lasach i krwawymi z nią walkami sił rządowych. Mimo, że z pewną obawą, ale jeszcze większą ciekawością i bardzo dużą nadzieją na zobaczenie innej Kolumbii niż ta, o której się słyszy w mediach przejeżdżamy pierwsze kilometry jej drogami. Początek zapowiada się fascynująco. Przepiękne, zielone wzgórza rozciągają się po obu stronach drogi. Strome tak, że czasami zerkając przez boczne okno mam wrażenie, że patrze z samolotu. Nad ciemną zielenią strzelistych zboczy maluje się błekitne niebo, pokryte różowymi od blasku nisko wiszącego słońca obłokami, z których z racji padającego gdzieś w oddali deszczu, opada i łączy się z dżunglą kolorowa tęcza. Patrząc na ten bajecznie kolorowy świat za oknem, jesteśmy oboje przekonani (odbieramy tęczę jako dobry znak), że czeka nas tu wiele wspaniałych i równie kolorowych przeżyć.
Następnego dnia przewidywania się potwierdzają. Za sprawą wielobarwnej i gęstej roślinności oraz pstrokato malowanych domów z jeszcze bardziej pstrokatym, suszącym się praniem, cały świat dookoła wydaje się niesamowicie kolorowy. I gdyby nie trzy rzeczy, które jak czarne kleksy na kolorowej widokówce psują ten cudowny, chciałoby się powiedzieć rajski obraz, byłoby nader wspaniale.

Po pierwsze – wszechobecne wojsko. Wzdłuż drogi, co kilka, kilanaście kilometrw stoją uzbrojeni po zęby żołnierze, którzy wprawdzie przyjaźnie do nas machają, a najczęściej podniesionym ku górze kciukiem dają znać, że wszystko w porządku i życzą miłej podróży. Jednak widok długiej, gotowej do strzału broni, widok schowanych za zaroślami czołgów i dział dużego kalibru, widok bunkrów i worków zabezpieczających z piaskiem, widok jak tuż przed bitwą, mocno obciąża wyobraźnię i powoduje lekkie uczucie niepewności. Z czasem przyzwyczajamy się do mundurów i podniesionych w górę kciuków. Odpowiadamy takim samym gestem, uśmiechamy się (trochę nam żal tych młodych chłopaków stojącyh w pełnym umundurowaniu pod tropikalnym słońcem) aż poczucie lęku przeradza się w poczucie bezpieczeństwa – no bo przecież nigdzie dotąd nie byliśmy aż tak pilnowani.

Po drugie – niesamowicie wysokie opłaty za drogi. Nie liczę dokładnie, ale tak na oko, co 30 -40 kilometrów jest stacja opłat, a cena za każdym razem waha się między 4 a 7 euro. Nie jesteśmy przygotowani finansowo gdyż przezornie na granicy u cinkciarzy, myśląc, że nie mają dobrego kursu, nie wymieniliśmy dostatecznie dużo euro na kolumbijskie peso. Opłaty za drogi dokonywać można oczywiście tylko w peso, których po którejś tam bramce już nie mamy. No i bida. Do najbliższego miasta jeszcze kawałek, a pani w okienku dolarów ani euro nie przyjmie. Kartą też nie można płacić. W ostateczności sprzedaję po bardzo niskim kursie 20 euro kierowcy stojącej za nami ciężarówki, płacę i możemy jechać dalej. W Pasto, pierwszym mieście, nie ma niestety kantoru (casa de cambio) ale jest automat bankowy. Drogo, bo drogo, ale jesteśmy uratowani. Dopiero w Cali prawie 300 km za granicą znajdujemy kantor, wymieniamy sporo euro i mamy cały portfel tutejszej waluty. Ku naszemu zdziwieniu, a jako radę dla tych którzy wybiorą się do Kolumbii dodam, że kurs proponowany na granicy przez cinkciarzy był najlepszym kursem jaki spotkaliśmy. Już nigdzie, nawet w Bogocie nie znaleźliśmy lepszego.

Po trzecie – niesamowicie strome podjazdy i zjazdy. Wprawdzie góry krajobrazowo są fantastyczne, ale jazda po nich już znacznie mniej. Nie wspinamy się już na wysokości pamiętane z Peru tzn. 5.000 m.n.p.m. za to dużo bardziej stromiej i częściej. Na odcinku 100 km potrafimy parę razy wjechać i zjechać z 3.000 metrów. Wjazd jeszcze pół biedy, czasem na pierwszym biegu, ale idzie. Natomiast zjazdy tak dają popalić (dosłownie ) hamulcom, że po którejś górce się zupełnie „wypaliły”. Mimo niedawno zmienianych klocków zostajemy bez hamulców i tylko w bardzo przymusowych sytuacjach hamuję zdzierając doszczętnie tarcze. Powolutku, byle nie musieć hamować, dojeżdżamy do Cali, jedynego większego miasta i nie tylko szukamy w nim kantoru, ale i servicu Fiata. Długo by opisywać ile czasu i trudu zajęło nam znalezienie owego – Fiat w Ameryce Południowej jest bardzo mało znany. Ajuści jakeśmy go znaleźli to okazało się, że nie mogą nam pomóc, bo nie mają części. Hm??? Trudno, nie pozostaje nic innego jak szukać warsztatu. Takowy znajdujemy parę przecznic dalej i tu bez ceregieli od razu biorą się do roboty. Wprawdzie orginalnych części też nie mają, ale mają tokarki i po prostu wytoczyli nowe tarcze, nawiercili dziury i już. Trwało to osiem godzin, ale cóż znaczy osiem godzin skoro znowu możemy bezpiecznie jechać w świat.
By nie psuć sobie humorów, powoli przyzwyczajamy się do nowych warunków. Żołnierze niejako wtapiają się w krajobraz, podjazdy i zjazdy pokonujemy powolutku by nie grzać ani silnika ani hamulców, mając tym samym więcej czasu na podziwianie tego co za oknem, a opłaty jak to opłaty – płacimy i zapominamy. Kolumbia zaczyna ukazywać się jako przeuroczy kraj.

W doskonałych nastrojach dojeżdżamy do Armenii. Tu dwa, a może trzy dni pauzy na zwiedzanie Parku Kawy o czym w następnym artykule opowie Asia i na doliny Cocory, o której ja wspomnę w kolejnym odcinku.
Czas tak nieubłagalnie ucieka, że aż się nie chce wierzyć. Minęło siedem tygodni i już pojutrze Asia z Bogoty będzie odlatywać do Polski, do domu. Mamy dla siebie jeszcze tylko dwa dni. Dwa dni, które spędzimy w stolicy Kolumbii, w Bogocie.

Jeszcze przed zachodem słońca, a zachód jest przepiękny, wyruszamy przez następne pasmo Kordylierów do Bogoty. Tym razem jedzie się ciut lżej, bo jako, że i tak będę tędy wracał, przeto w pobliżu doliny Cocory zostawiłem na prywatnej działce przyczepkę. W Bogocie jesteśmy wcześniej rano. Samolot odlatuje jutro wieczorem. Mamy pełne dwa dni by zwiedzić przynajmniej w części stolicę Kolumbii. Paroma zdjęciami i kilkoma zdaniami o wrażeniach jakie Bogota na nas wywarła na pewno się z Wami podzielimy w kolejnych artykułach. Tymczasem nadszedł wieczór 26-go czerwca. Parkujemy nasz dom na kółkach, w którym przeżyliśmy razem prawie dwa miesiące, objeżdżając Peru, Ekwador i Kolumbię, na parkingu bogockiego lotniska. Bagaż, sala odpraw, krótkie by się nie rozkleić pożegnanie, ostatnia wymiana spojrzeń i Asia znika za barierkami dla odlatujących, a ja jeszcze jakiś czas stoję i patrzę za nią. W tym momencie na lotnisku słychać ogromny, głośny jęk zawodu. Pomyślałem, że nie tylko ja, ale cała Kolumbia rozpacza z powodu wyjazdu Asi. Dopiero po chwili zorientowałem się, że i owszem Kolumbia rozpacza, ale z powodu utraconej bramki w półfinałowym meczu przeciwko Argentynie o puchar Ameryki. Do tego momentu Kolumbia prowadziła 1:0. Asia odlatuje, Kolumbia przegrywa, a ja odjeżdżam po przyczepkę i dalej w kierunku na północ, w kierunku złotych plaż karaibskiego morza.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł