Jeżeli przedwczorajsza przejażdżka autobusem przez pustynią, była bujaniem statku po pofałdowanej powierzchni oceanu, to dzisiejsza podróż jest przebijaniem się przez spienione sztormowye fale. Wszystko jest dwa, może trzy razy, większe, gorsze, tragiczniejsze, a emocje sięgają zenitu, gdy autobus kilka razy staje prawie dęba na kolejnej wydmie lub przechyla się o 45 stopni nad piaszczystym urwiskiem. Odległość do Bayanchongor, do którego chcę dzisiaj dojechać, jest za to trochę krótsza i jedynie ta myśl mnie pociesza i trzyma przy życiu. Jak się jednak okaże za kilka godzin, to, że mamy mniej kilometrów do przejechania, nie znaczy wcale, że będziemy jechać krócej. Nie! Nawet wydaje mi się, że jedziemy dłużej, ale to chyba, dlatego że później wyjeżdżamy i na miejsce docieramy już o zmroku. Wszystko to jednak dopiero przede mną, a pewnie dlatego, że już chciałbym być na miejscu, zbyt szybko i gwałtownie wyrywam myślami do przodu. Tymczasem nie zdając sobie sprawy z tego, co mnie czeka, jestem jeszcze na dworcu w Altai Gobi niepewny, czy w ogóle uda mi się wsiąść do autobusu (wczoraj nie chciano mi sprzedać biletu) i czekam na kierowcę. Jest. Odliczoną i przygotowaną przeze mnie kasę za bilet, którego oczywiście nie dostaję, chowa do kieszeni, wskazuje mi przygotowane z tyłu autobusu siedzenie, chowa mój plecak do bagażnika i wydaje się, że wszystko dobrze się zaczyna. Do czasu. Do czasu, gdy najpierw zatrzymujemy się przy jednych z ostatnich zabudowań i zabieramy na pokład kilku mocno nietrzeźwych facetów, którzy niestety już na pierwszych podskokach nie utrzymują żołądków w ryzach i musimy często się zatrzymywać by czyścić podłogę i potem, gdy autobus zjeżdża z szerokiej, asfaltowej zupełnie niezłej drogi i zaczyna swój rajd przez pustynię. Nie wiem, jak oni to robią. Sam mam prawo jazdy na autobus i kilkukrotnie zdarzyło mi się prowadzić takowy, więc wiem, co to znaczy utrzymać 12 metrowego kolosa w miarę prosto na drodze. Miałem też kilku wspaniałych kierowców, którzy z niejednego dołka i z najgorszych sytuacji potrafili płynnie wyprowadzić maszynę nie robiąc ani jej ani pasażerom krzywdy. Jednak tutaj, w tych warunkach, żaden z nich by sobie nie poradził (sorry panowie i panie (panie w naszej firmie też siadywały za kółkiem), ale taka prawda). By przeprowadzić bez szwanku autobus z 50 ludźmi na pokładzie przez pustynię, przez wydmy, między ogromnymi kamieniami i głębokimi urwiskami, trzeba się na pustyni urodzić, innej rady nie ma. Przyglądam się ich kunsztowi i podziwiam. Podziwiam też niezmienny, pustynny czasem płaski, czasem górzysty krajobraz za oknem i mogę to robić w miarę spokojnie, bo po dwóch dniach takiej jazdy nieco się przyzwyczaiłem do bujania i podskakiwania, także, chociaż dzisiaj droga znacznie trudniejsza od ostatniej, to jedzie mi się nieco lepiej. Dużym plusem dzisiejszej podróży są też częstsze niż ostatnio postoje. Mam wrażenie, że autobus bardziej się męczy, mocniej i szybciej się grzeje, więc trzeba mu dać częściej odpocząć, przez co i ja częściej mogę wyprostować nogi i zaciągnę świeżego powietrza, bo to w autobusie to wiecie jakie jest.Tym bardziej, że w czasie jazdy nie otwieramy okien by nas kurz i piasek nie zasypał.

Im bliżej Bayanchongor tym więcej pod kołami mamy asfaltu, tym lepsze są zajazdy, na których się zatrzymujemy, tym podróż staje się znośniejsza. Mimo wszystko, gdy wieczorem wysiadam przy stacji benzynowej przed miastem, nie czuję ani nóg, które coraz trudniej mi wyprostować, ani rąk, które całą drogę musiały mocno mnie trzymać by nie spaść z fotela, ani żołądka, który, mimo że pusty (od rana nic nie jadłem) wydaje się być bardzo ciężki i głowy, w której mieszają się jeszcze nieuporządkowane wrażenia całego dnia. Z bólem, ogromnym zmęczeniem i ciężkim plecakiem, ale super szczęśliwy, że udało mi się w całości dojechać do miejsca przeznaczenia stoję przy drodze patrząc za oddalającym się w kierunku Ułan Bator autobusu i nie bardzo wiem, w którą stronę mam iść szukać hotelu. I czy w ogóle iść, bo na razie nogi i reszta ciała odmawiają posłuszeństwa. Mam jednak niezłą motywację, żeby się szybko pozbierać. Armia już nie pijanych, ale jeszcze mocno nietrzeźwych facetów, którzy cały dzień uprzykrzali, nie tylko mi, podróż, wytoczyła się za mną z autobusu i teraz proponując podwózkę (po nich ma przyjechać samochód) i namawiając do jakiejkolwiek rozmowy w słabo przez siebie znanym rosyjskim, chce chyba zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, jakie wywołała w trakcie jazdy, co jej się w ogóle nie udaje. Wiem. Śmierdzący wyziew z ust, zarzygane ubrania, chwiejny krok i przekrwiony wzrok powodują, że wrażenia są jeszcze gorsze, tym bardziej, że armia jest spora, ja jestem sam, dookoła zapadł już zmrok i jesteśmy, Bóg jedyny raczy wiedzieć, gdzie. Myślę sobie, że najlepiej będzie w miarę miło podziękować za dobre chęci i w miarę szybko oddalić się w kierunku oświetlonej stacji benzynowej i tam pomyśleć, co dalej.  W tym momencie przyjeżdża samochód po chłopaków. Szybko się ładują, szybko odjeżdżają, a świat powoli wraca do swojej miłej, pachnącej spokojnej formy. Gdyby nie to, że jestem sam, że jest prawie noc, że dookoła pustynia i nie wiem, dokąd iść, wszystko byłoby w najlepszym porządku. Na stacji dowiaduję się, w którym kierunku iść do centrum wcale nie małego Bayanchongor i gdzie szukać hotelu. Gdy po godzinie marszu i poszukiwań staję naprzeciwko pani w recepcji, myślę, że nareszcie ten piekielnie trudny dzień dobiega końca. Niestety jeszcze nie. Jeszcze trzeba się nagimnastykować rękami i nogami, by wytłumaczyć pani, czego i na jak długo szukam. Pokazuję na palcach „dwa” mając na myśli dwa dni. Pani jednak, nie wiem, dlaczego, bo przecież jestem sam, rozumie, że dla dwóch osób i daje mi klucz do takiego właśnie pokoju, nie chcąc za żadne skarby zrozumieć, że nie o to mi chodzi. Pokój dwuosobowy jest naturalnie droższy. W końcu po długich bojach i tłumaczeniach, że nie dwie osoby na jedną noc, tylko jedna osoba na dwie noce, tak nam się wszystko pomieszało, że ostatecznie, po wykąpaniu się pod zimną wodą, wypiciu gorącej herbaty, rozkładam się na jednym z dwóch łóżek w dużym dwuosobowym pokoju, płacąc jak za jednoosobowy i rezerwując go na dwa dni i czuję jak krew, puls i oddech zwalnia. Czy aby dwa dni mi wystarczą, by zregenerować ciało, po dzisiejszej przeprawie przez pustynię? To ostatnia myśl, jaka przelatuje mi przez głowę. Zaraz po niej zasypiam czując dalsze bujania na dużych, ale już niespienionych, morskich falach.

Sam Bayanchongor, większy od Altai-Gobi, ale również usytuowany pośrodku wiejącej kurzem i piachem, a nade wszystko lejącym się z nieba, słonecznym żarem, pustyni, ma już ciut więcej do zaoferowania spragnionemu czegoś innego niż tylko pustynnych krajobrazów, jurt i wielbłądów, turyście. Przede wszystkim jest miasto i pozamieście, przez które przepływa nieszeroka, niegłęboka, ale jakże urodziwa rzeka nadająca okolicy trochę zielonej barwy. Woda, zieleń, ptaki i przyjemny chłód, jaki daje spacer brodząc bosą nogą po mokrych, gładkich kamieniach to niewyobrażalny luksus, o jakim w pustynnej Mongolii można tylko pomarzyć, więc nie marudząc długo, mimo jeszcze znikomego bólu w plecach, zrywam się wczesnym rankiem z łóżka i ile sił w nogach biegnę nad rzekę. Trzeba odejść wprawdzie dwa, trzy kilometry od miasta, ale opłaca się nawet gdyby ich było dziesięć. Fantastyczne miejsce. Pewnie Jens z Kathią, o ile tu dotrą, będą mieli wspaniałe miejsce na biwak, myślę, spacerując wzdłuż rzeki i ponownie zazdroszczę im takiej możliwości. Oczywiście ponownie tylko do czasu, bo gdy pojutrze będę zarzucał 20 kilogramowy plecak na barki, zazdrość ta momentalnie zniknie, tak samo jak teraz momentalnie znika przyjemny chłód i cudowna zieleń, gdy tylko oddalam się od rzeki i kieruję się z powrotem do miasta. A tutaj też w sumie nie najgorzej. Oprócz wszystkich miejskich atrybutów typu rządowe budynki i pomniki przypominające czasy dominacji północnego wielkiego brata (tego samego, który u nas był od wschodu) szkoły, sklepy, muzeum, a nawet biuro informacji turystycznej są jeszcze dodatki, które mnie zaskakują. Najbardziej zaskakuje mnie wesołe miasteczko z ogromnymi kamiennymi bajkowymi figurami, w którym niestety nie ma zbyt wiele dzieci, zaraz potem wojskowa zaprawa na centralnym palcu, która bardziej pasuje mi właśnie do tego placu zabaw niż wojskowych koszar. Trochę chce mi się śmiać z podskakujących i robiących pajacyka żołnierzy i żołnierki, ale na wszelki wypadek powstrzymuję się i nie wybucham głośnym śmiechem. Kto to wie, do czego zdolne i jakie poczucie humoru ma mongolskie wojsko? Wolę nie sprawdzać.  Zupełnie niechcący sprawdzam natomiast sympatię i ogromną życzliwość mieszkańców. Nie mogąc znaleźć dworca autobusowego, ani żadnego miejsca, w którym mógłbym dowiedzieć się jak dalej jechać do Ułan Bator, wchodzę po prostu do jakiegoś urzędu, do pierwszego biura, do którego otwarte są drzwi i pytam po rosyjsku o potrzebne mi informacje. Pani urzędnik, wiedząc pewnie z góry, że trafić na malutki, ukryty między blokami dworzec, nie będzie dla mnie łatwe, zamiast zastanawiać się jak wytłumaczyć mi drogę, zamyka po prostu biuro, tłumaczy coś swojemu przełożonemu i zapraszając mnie na wspólny spacer idzie ze mną. Na dworcu, którego z pewnością szukałbym długo, tym razem obywa się bez komplikacji i płacenia na lewo. Moja pani przewodnik, wzbudza wśród personelu dość duży respekt, bo wszyscy na jej widok wstają (nie wiem i pewnie się nie dowiem, jaką rolę pełni ona w miejskiej hierarchi ) i w ciągu paru minut mam bilet i wszystkie potrzebne informacje. Najważniejsza to ta, że odtąd skręcając na północ, opuszczę już pustynne tereny okolic Gobi i autobus do samego Ułan Bator będzie jechał asfaltową drogą nie zbaczając do zagubionych wśród stepu odludnych wiosek. Uff – to dobra wiadomość. Wprawdzie przygoda z pustynią wywarła niezapomniane wrażenia i mocno wpisała się w mój podróżniczy życiorys to jednak po kilku dniach wdzięczny jestem, że się kończy. A skoro tak, skoro, nie muszę oszczędzać sił na kolejny hardkorowy dzień wśród piachu, kurzu i upalnego słońca, to mogę sobie pozwolić na pozbycie się ich ciut więcej tu, na miejscu. Patrzę na długie białe schody ciągnące się na szczyt niewielkiego wzgórza i myślę sobie, że warto by rzucić okiem na miasto ze znacznie wyższej wysokości niż ta, na którą wszedłem w Altai.  Ci którzy mnie znają pewnie uśmiechają się teraz pod nosem, wiedząc, że przecież nawet gdybym wiedział, że jutro czeka mnie równie trudny dzień jak ten przedwczoraj i cztery dni temu to i tak nie odpuściłbym wystającemu nad miastem czubkowi. Jest górka, trzeba na nią wleźć i spojrzeć na świat z innej perspektywy. Tak to już mam i nie sądzę by się kiedyś zmieniło. Odprowadzam moją przesympatyczną pomocną panią urzędnik do biura, w którym się poznaliśmy, jeszcze raz dziękuję za pomoc i miłą po drodze rozmowę i jak tylko zamykają się drzwi obracam się na pięcie i znikam za rogiem idąc w stronę góry. Nie spieszę się. Czasu do wieczora mam mnóstwo, a zwiedzania nie wiele.  Na górze, jak to na każdej górze w tej części świata stoi, bo chyba musi, buddyjska świątynia, wokół której furgocą na wietrze kolorowe szamańskie wstążeczki szczęścia. Dobrze, że tak furgocą. Ich odgłos uświadamia mi jak ogromne mam szczęście i jak bardzo jestem losowi, jakkolwiek mu na imię, wdzięczny za to, że mogę stać na takim niewielkim wzniesieniu na wielkiej mongolskiej wyżynie i spoglądać na jeszcze większy świat i fantastycznie odbijający się od pustynnego krajobrazu kolorowy Bayanchongor. Zawsze w takich momentach mam wrażenie, że szczęście jest jak ta niewielkie pode mną górka. Trzeba tylko się za nią rozejrzeć i zadać sobie niewiele trudu by nią wejść. Potem jest już tylko fajnie. Oczywiście im górka wyższa i trud jej zdobycia większy tym poczucie szczęścia pełniejsze, widoki wspanialsze, a wiatr szargający emocjami i wydmuchujący te słabe, niedobre, mocniejszy. To już jednak zbyt filozoficzne rozważania nienadające się na kontynuację pod zbyt upalnym słońcem. Muszę schodzić szukać cienia i może jeszcze czegoś ciekawego w mieście. A kto szuka ten znajduje. O! Jest. Zupełnie ciekawy i dawno niewidziany targ, a ja przecież uwielbiam targi. Zwłaszcza takie osobliwe, nietuzinkowe, takie jak ten. Tutaj targ ma jeszcze bardziej pierwotny charakter niż nasze współczesne hale targowe. Tutaj nie tylko można znaleźć wszystko, co potrzebne do życia w surowych pustynnych warunkach: od nowych lub używanych butów począwszy, przez baranie skóry, mięso, zioła, kozie sfermentowane mleko kumys, które jest musującym niskoprocentowym alkoholem do środków opałowych włącznie (opał, co ciekawe sprzedaje się w workach w trzech rodzajach: najdroższy węgiel drzewny, tańsze drzewo i najtańsze wyschnięte krowie łajno, którego na stepie leży pod dostatkiem, tylko trzeba pójść nazbierać), ale doskonale funkcjonuje jeszcze handel wymienny.  Skóra za gówno, lub gówno za buty i jakoś się kręci. 😉

Mi też. Siedzę już w autobusie i patrząc z pewnym rozrzewnieniem za uciekającą w dali pustynią i tym wszystkim, co na niej przebyłem, z każdym pokonanym po dobrej drodze, kilometrze zbliżam się do stolicy. Stolicy, w której większość przybywających do Mongolii turystów, wykupuje w licznych biurach podróży wycieczki wypasionymi jeepami do pustyni Gobi, na której na kilka godzin przesiadają się na specjalnie przygotowane wielbłądy i spędzając w ten sposób dzień, może dwa, a może i cały tydzień, tak naprawdę nie wiedzą, co to znaczy przeżyć pustynię na własnym tyłku. Ja wiem – do wczoraj jeszcze myślałem, że niestety, a dzisiaj już jestem pewien, że stety.   

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł