Około godziny dziewiątej, pustynne, mongolskie słońce powoli rozgrzewa poranny chłód zwiastując nadejście południowego upału, który już niejedną kroplę potu wycisnął spod mego kapelusza. Jeszcze jest czas. Jeszcze upał mi nie doskwiera, jeszcze stoję zupełnie nieosłonięty na środku drogi, ale już, na wszelki wypadek, zaczynam rozglądać się za odrobiną cienia. W promieniu, dokąd sięga wzrok, cienia brak. Zresztą podobnie jak wszystkiego innego, a przede wszystkim samochodów jadących w kierunku Gobi-Altai. Chyba tak to już jest i będzie na bezdrożach Mongolii, że brak tu przeważnie wszystkiego i zawsze. Moja cierpliwość i entuzjazm, z jakim wyszedłem przed wschodem słońca z hotelu, też są na wyczerpaniu. Jeżeli do 15 minut nie pojawi się żaden inny pojazd niż koń lub traktor to rezygnuję z autostopu i pójdę na autobus, (który teoretycznie też powinien tędy przejeżdżać tylko nie wiem czy się zatrzyma poza przystankiem) – postanawiam, spoglądając na zegarek. Jest 9:25. Podobno autobus odjeżdża o 10:00, więc zdążę.

Zgodnie z przewidywaniem, w ciągu kwadransa nie znalazło się nic, co chciałoby mnie podrzucić w kierunku Altai, za to znalazł się dobroczyńca, który podrzucił mnie do dworca. Po krótkiej, ale treściwej rozmowie z kierowcą (w kasie oficjalnie biletów brak, ale kierowca, jak wszyscy kierowcy na całym świecie, ma swoją pulę i swoje sposoby jak ją sprzedać poza kasą – wiem, co mówię, bo kilka lat prowadząc firmę autobusową z takowymi miałem do czynienia i do dzisiaj nie wiem jak to robili, ale robili) siedzę na ostatnim miejscu w pełnym autobusie i najszczęśliwszy pod mongolskim słońcem, rozglądam się wkoło czekając na odjazd. Ludzie, przeważnie mężczyźni, często w tradycyjnych ludowych strojach ze śmiesznymi czapkami w szpic, zapychają pakunkami, torbami, walizkami i ogromnymi ciężkimi workami nie tylko duże bagażniki, ale i wszystkie wolne przestrzenie w autobusie, łącznie z przejściem, także ruszać się po drodze na pewno nie będzie jak. Handel na pustyni widać kwitnie jak za czasów jedwabnego szlaku i karawan, tyle tylko, że z wielbłądów przeniósł się na autobusy. No i fajnie. Chcąc nie chcąc staję się współjednostką współczesnej karawany i sprawdziwszy jeszcze raz czy aby mój bagaż ma się dobrze w bagażniku między stertami worków i paczek zajmuję powtórnie niezbyt wygodne miejsce, przecieram trochę szybę w razie chciałbym zrobić przez nią zdjęcie (nie wiele to pomaga) i ruszamy. Jest kilka minut po jedenastej. Wydaje się, że godzinne opóźnienie w stepowo-pustynnych warunkach to nic niezwykłego, a może i norma, bo nie widać żeby ktokolwiek z pasażerów był jakoś specjalnie zdziwiony czy, co już w ogóle nie jest do pomyślenia, zdenerwowany. Tutaj ludzie pewnie w ogóle nie znają takich emocji jak stres, nerwy czy zniecierpliwienie. Tu po prostu jest jak jest i każdy tak to przyjmuje. Jedziemy..  

Za miastem, jeszcze przez jakiś czas jedziemy asfaltową drogą.  W miejscu, w którym mijamy spore jezioro (nad nim prawdopodobnie biwakowali Jens z Kathią, którzy niosąc ze sobą pałatkę mogą sobie na taki luksus pozwolić) i ostatnią ostoję zieloności, autobus nagle zjeżdża z asfaltu i wbija się niczym taran w piaskowe, pofałdowane bezdroże. Od tej chwili nie będzie już gładko i szybko. Ratzem z asfaltem i zielonymi trawami nad jeziorem, kończy się wszystko, co określamy słowem cywilizacja. Zaczyna się pustynia, a w raz z nią nic. Nic, które w tym wypadku znaczy nic dookoła, ale bardzo wiele w środku. Wewnętrzne przeżycia są przeogromne.  Wpadamy w pustynno stepowy szlak, po którym autobus jedzie po prostu prosto przed siebie, kierując się, nie mam pojęcia, czym: albo słońcem, albo GPS-em, albo jakimiś charakterystycznymi, niewidocznymi dla mnie punktami – nie wiem. Jedno jest jednak pewne – od tego czasu czuję się jak Mickiewicz, bo właśnie „wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”. Autobusem buja jak łódką na morskich falach, a wzrok niemogący uchwycić linii horyzontu próżno szuka innego stałego zaczepienia. Co się z tym wiąże, to już się pewnie każdy domyśla. Choroba morska! Choroba morska, która ciekawą pustynną przygodę w każdej chwili może zmienić w tragiczną w swych skutkach podróż. Z uporem szukam ciekawych elementów za oknem, starając się za wszelką cenę odsunąć uwagę od bujania, podskakiwania i coraz częściej wyciąganych przez pasażerów woreczków, które napełniwszy zawartością żołądka, wyrzucają po prostu przez okno. Nie jest dobrze, ale jakoś udaje mi się opanować. Czasami z pustynnych wertepów wpadamy na moment lub dwa na asfaltową drogę i wtedy jest chwila wytchnienie. Dla pasażerów i dla autobusu, bo kierowcy stanąwszy na poboczu pozwalają ochłonąć silnikowi przy okazji zmiatając z niego piasek i kamieniem niczym w epoce kamienia łupanego, dokonując drobnych napraw. Tu stukną, bo pasek wyje, tam stukną, bo łożysko luźne a tam się coś poluzowało i wbrew wszystkim zasadom mechaniki po kilku chwilach ruszamy dalej. Acha – korzystając z przerwy obowiązkowo trzeba skorzystać z toalety, czyli tradycyjnie panie na lewo, panowie na prawo. Chociaż na pustyni nic to nikomu nie pomaga. Nikt przed nikim nie osłonięty, panowie po prostu stoją, a panie kucają, z pewnością zadowolone, że nie noszą spodni.  Z początku nie rozumiem, dlaczego cały czas nie jedziemy równym, gładkim asfaltem, tylko co rusz z niego zjeżdżamy i objechawszy kilkadziesiąt kilometrów pustynią znowu do niego wracamy, by za chwilę znowu z niego zjechać i tak w kółko. Dopiero któryś z rządu krótki postój przy czterech jurtach samotnie stojących na pustyni uświadamia mi, że nasz autobus to jedyny kontakt ze światem dla mieszkających w nich ludzi. Odbierają od kierowcy jakieś paczki i kanistry z benzyną potrzebną do stojących na podwozu agregatów. Z kolei worki, pewnie z baranią skórą i mięsem, lądują w bagażniku (czyżby tu jeszcze panował handel wymienny?) i jedziemy do następnych jurt i do następnych ludzi oddalonych o następnych kilkanaście kilometrów. W ten oto zupełnie przypadkowy sposób (gdybym jechał autostopem, nie miałbym takiej szansy) mogę z bardzo bliska, z tak bliska, że aż to czuję, przyjrzeć się warunkom życia na pustyni, w jednym z najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi miejscu na ziemi. Jednak, mimo że widzę i prawie dotykam, to niewiele rozumiem. Jak można tu żyć? Znowu buja. Znowu lecą przez okna woreczki. Znowu przyklejam się do szyby szukając oparcia dla wzroku. Łapię każdy szczegół pustyni: kamień, górkę, wąwóz, krzaczek, obojętnie, co byle tylko zachować równowagę, ale mimo okropnej niewygody i strasznych wewnętrznych rozterek, rad jestem, że mogę okolice Gobi nie tylko, oglądać i podziwiać, ale też przeżywać w dosłownym tego słowa znaczeniu. Trzymam się dzielnie. Gdy jednak po kilku godzinach najtrudniejszej jazdy, jaką przyszło mi kiedykolwiek pokonać w trakcie podróży przez świat, ponownie wjeżdżamy na asfalt i dojeżdżamy do przedmieść Altai-Gobi, oddycham pełną piersią, z niewypowiedzianą radością, a gdy autobus zatrzymuje się w niewielkim miasteczku przed równie niewielkim sklepikiem, wyskakuję z niego niczym diabeł z misy ze święconą wodą i pierwsze, co robię to łapię pion, wyrównuję oddech i obniżam ciśnienie. Nie jest to łatwe. Potem wypijam duszkiem litr wody, co uspakaja mój rozdygotany żołądek i czuję, że świat powoli wyhamowuje. Jeszcze tylko znajdę jakąś bazę i będzie już całkiem dobrze.

Szczęściem tej nie muszę tym razem szukać długo. Pierwszy hotel, który wskazali mi kierowcy, okazuje się pod każdym względem zupełnie w porządku, a gdy nazajutrz zamawiam śniadanie i zostaje mi ono przyniesione do pokoju, nie zastanawiam się dłużej i przedłużam rezerwację o dwa dni. Jeden na odpoczynek, drugi na zwiedzania miasteczka i okolicy. Zwiedzania – to może zbyt wiele powiedziane. Cóż, bowiem można zwiedzać w małej mieścinie pośrodku pustyni, w której obecnie żyje niewiele ponad 10.000 ludzi?  Warunki do życia są tu beznadziejne, a po czasach, kiedy ziemie te były dużo bardziej łaskawe dla człowieka ślad dawno zaginął. Aczkolwiek nie do końca. Ostatnio coraz częściej archeolodzy go odnajdują rzucając zupełnie nowe światło na historię nie tylko Mongolii, ale i rozwoju człowieka. Znaleziska archeologiczne świadczą jednoznacznie, że tutejsze tereny były zamieszkałe już 500.000 lat temu przez homo erectusa, a obrazy w jaskiniach w okolicach Chowd i kamienne narzędzia na dzisiejszej pustyni Gobi świadczą, że przetrwał on tutaj do epoki brązu (40.000 – 10.000 tys. lat temu) i jeszcze dalej, do około 5.000 lat przed Chrystusem, kiedy to już nauczył się używać łuku i hodować zwierzęta.  Od tego czasu chyba już nie wiele się zmieniło. Szczególnie odnoszę takie wrażenie patrząc na ciężarówkę załadowaną okaleczonymi wielbłądami z patykami w nozdrzach i nie mam pewności czy zrobił im to już homo sapiens czy jeszcze homo erectus? Strasznie smutny widok. Próbuję sfotografować skrzywdzone zwierzęta by dać światu świadectwo ich losu, ale niestety nie mogę. Policjant z wyraźnie nieprzychylną miną macha mi przed nosem służbową legitymacją niczym Eliot Nes Al Caponowi, i z tego, co mówi rozumiem tylko jedno – „go”. Lepiej „go” niż „come”, myślą sobie i czym prędzej oddalam się nie próbując ani fotografować, ani dyskutować. Przecież nie wiem, z kim ten pan w mundurze trzyma i o co tu chodzi i szczerze mówiąc nie spieszno mi się dowiedzieć – tylko zwierząt żal.  Idę do centrum – 300 metrów dalej. Tu na chwilę zapominam o ogromnym upale, który jeszcze przed chwilą nie pozwalał mi oddychać. Tutaj między betonowymi domami znajduje, nie tylko cień i ochłodę, ale również ślady cywilizacji, których nie spodziewałbym się znaleźć w środku pustyni. Jest kilka szkół, handlowe centrum, muzeum, sporo małych sklepików, a w nich uwaga – polskie konserwy śniadaniowe, których nie omieszkuję zakupić w ilości sztuk trzy, restauracje, dom kultury, nawet ładny park przed ratuszem, kilka niezłych pomników, jeden z wypisanymi słowami hymnu państwowego i wyasfaltowane główne ulice (niestety bez chodników) kończące się kamiennymi rondami przy każdym wyjeździe z miasta, znaczy z dwóch stron i… lotnisko (!), które zobaczę dopiero za chwilę, gdy stanę na najwyższym punkcie miasta. Zaskoczeni? Ja też.  Jest cywilizacja i kultura współczesna, musi być i kultura pierwotna (nigdy nie wiem, co było pierwsze. Czy najpierw człowiek pierwotny zbudował ołtarz dla któregoś swojego Bóstwa (religia bodaj dała początek kulturze), a potem wybudował do niego drogę dając początek cywilizacji, czy też odwrotnie; najpierw powstała droga czyt. cywilizacja, a potem przy niej ołtarz lub kościół czyt. kultura), którą znajduję tutaj w formie buddyjskiej świątyni wraz z szamańskimi wstążkami szczęścia, postawionej na jedynym w okolicy, wzgórzu. Ta forma połączenia buddyzmu z szamanizmem bardzo mi przypomina to, co widziałem niedawno wokół jeziora Bajkał, w Rosji, od którego i Republiki Buriacji z cudownym Arshan dzieli mnie w linii prostej jedynie kilkaset kilometrów, mimo że ja od tego czasu przemierzyłem już kilka tysięcy.  Z niewysokiej górki ze świątynią, na którą rzecz jasna muszę wejść, rozciąga się dosyć fajny, ale nie mogę powiedzieć, że spektakularny widok na leżące w dole miasteczko i otaczającą go pustynie. Wzniesienie jest zbyt niskie, więc i horyzonty niezbyt dalekie. Po raz kolejny, patrząc na szereg jurt między piaszczystymi ścieżkami i unoszący się nad nimi pustynny kurz zastanawiam się i dalej nie rozumiem, jak można żyć w takich warunkach. Chyba już nigdy, nie przestanę się temu dziwić. I dobrze. Podobno, kiedy człowiek się dziwić przestaje, przynajmniej według Jonasza Kofty – „Kiedy się dziwić przestanę, Będzie po mnie”, to jest już po nim, więc stoję, patrzę na Gobi-Altai, patrzę na odległą pustynią, patrzę na otaczający mnie dziwny świat i dziwię się. Dziwię się cały czas już od prawie sześciu lat.

Tym razem, żeby uniknąć niespodzianek, bilet na jutrzejszy autobus chcę kupić zawczasu, czyli dzisiaj. Nic z tego. Trudno mi się na dworcu w kasie dogadać, bo żaden język oprócz mongolskiego nie wchodzi w grę, ale po długich gestykulacjach i dokazywaniach: to na zegarek, to na mapę, to na stojący obok autobus, coś niecoś kapuję. Rozumiem, że mam przyjść jutro o 10 rano i zapłacić bezpośrednio kierowcy (jutro się dowiem, że to właśnie z nim rozmawiam), czyli ponownie jestem po prostu ponadplanowym pasażerem (w gwarze kierowców tzw. łbem), a kierowca zabierając mnie zabierze również pieniądze za bilet.  Jak ja dobrze znam ten proceder. Może, dlatego bez znajomości języka orientuję się, o co chodzi? W tym momencie muszę podziękować moim kierowcom, że dobrze mnie przygotowali do podróży przez świat. Dzięki panowie. 😉  Upewniwszy się jeszcze raz, czy aby na pewno jutro pojadę, wracam do hotelu i próbuję szybko spać. Muszę się naspać i należeć na zapas, bo jak przypuszczam jutro czeka mnie ponownie niezłe randevous z pustynią i jej wszystkimi urokami.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł