Po kilku dniach spędzonych w Olgij, mam wrażenie, że już się na tyle zaaklimatyzowałem w nowym otoczeniu, że mogę ruszać w prawie dwutysięczno kilometrową podróż przez pustynno stepową Mongolię do Ułan Bator. W jednym z poprzednich artykułów wspomniałem, że tym razem o podróży publicznym transportem mowy nie ma, więc chcąc nie chcąc w dniu, w którym postanawiam opuścić gościnny Olgij, zarzucam plecak na ramię i wychodzę na jedyną w mieście ulicę z wysoko podniesionym do góry kciukiem sprawdzić jak działa tu auto-stop. Kathia z Jensem też dzisiaj wyruszają do Ułan Bator, też autostopem i też tą samą drogą. Z tym, że żebyśmy sobie nie wchodzili w paradę (trzy osoby przy drodze zawsze gorzej wyglądają niż jedna lub dwie), oni postanawiają wyjść trochę później. No cóż – plany byśmy nie stali w trójkę dosyć szybko biorą w łeb. Po kilkudziesięciu minutach maszerowania i bezskutecznego machania w pierwszym samochodzie, który się zatrzymuje siedzą już, kto? No jasne. Ja musiałem przejść ze dwa, trzy kilometry, a oni szczęściarze od razu zatrzymali dużego jeepa. Duży, więc jest i miejsce dla mnie, ale nie cieszymy się długo wspólną jazdą. Kierowca podwozi nas tylko do krzyżówki z główną i jedyną drogą biegnącą przez całą Mongolię aż do stolicy. Stąd jak zapewnia kierowca będzie nam dużo łatwiej zabrać się dalej. Ponownie się rozdzielamy. Ja idę trochę do przodu stawiam plecak i wyciągam rękę, Kathia z Jensem zostają i póki, co robią sobie przerwę na drugie śniadanie. Tym razem dosyć szybko zatrzymuje się niewielki samochód i po uzgodnieniu, dokąd i za ile (tak, tak, tu typowy autostop, czyli podróż za jeden uśmiech nie działa) decyduję się wsiąść. Przejeżdżam w ten sposób około 80 km, czyli niecałą połowę tego ile sobie na dzisiaj zaplanowałem. Chciałbym dzisiaj, o ile będzie to możliwe, dostać się do oddalonego od Olgij o około 200 km niewielkiego miasteczka, Chowd. Na pierwszym rozjeździe dróg, tak mi się wydaje, że to pierwsze, bo do tej pory nie tylko żadnego innego skrzyżowania, ale w ogóle niczego innego oprócz stepu, koni i paru górek, nie zauważyłem, muszę wysiąść. Chłopaki, którzy mnie zabrali skręcają w prawo, a mienia nada dalej prosto. Ponownie zostaję przy drodze z plecakiem i kciukiem, którego nie muszę niestety unosić, bo nic, absolutnie nic nie jedzie. Powoli zaczynam czujnym okiem lustrować okolicę i zastanawiam się gdzie ewentualnie się prześpię, jeżeli do wieczora nic się nie podjedzie. Im dłużej stoję, a stoją już długo, mój wzrok wyostrza się coraz bardziej, bo spadająca temperatura i coraz mocniejszy wiatr nie napawają optymizmem w razie konieczności nocowania przy drodze. Przez cały czas, jaki już tu stoję ani jeden samochód nie pojechał w górę, wszystkie, a tych było zaledwie kilka skręciły w prawo, tam gdzie pojechał i ten, co mnie przywiózł. Znaczy to – rozumuję, że tam coś jest. Mam w takim razie do wyboru: albo wyciągnąć śpiwór i schroniwszy się od wiatru w przydrożnym rowie próbować w ten sposób przetrwać noc, albo przejść na sąsiednią ulicę i próbować złapać samochód do miejsca, gdzie CHYBA coś jest, chociaż nie bardzo wiem, co i gdzie. Póki, co na razie tylko tak sobie rozważam. Trochę dla zabicia czasu, a trochę, dlatego że im dłużej stoję tym czarniejsze scenariusze przychodzą mi do głowy i muszę je jakoś odpierać. Jeszcze czekam. Jeszcze się nie załamuję. Do wieczora mam i sporo czasu i sporo nadziei, że jednak uda mi się skorzystać z opcji numer trzy, czyli że zatrzymam stopa i dojadę do Chowd. Po następnej ponad godzinie bezowocnego czekania, zmieniam ulicę i decyduję się na wariant drugi. Pojadę tam gdzie myślę, że coś jest. I właśnie w momencie, gdy przeszedłwszy skrzyżowanie, zrzucam na ziemię plecak, podjeżdża samochód jadący od Olgij, z wrzuconym migaczem w prawo i zatrzymuje się tuż przy mnie. Tak samo jak ja trzy godziny temu, tak teraz wychodzą z samochodu Kathia i Jenes i znowu jesteśmy razem. Oni te trzy godziny przestali na wylotówce z Olgij. Coś mi się wydaje, że autostopem przedrzeć się przez Mongolię, nie będzie prosto, ale cóż, trzeba próbować dalej. Tym bardziej, że nagle coś się zmienia i szczęście ponownie się uśmiecha, chociaż niestety tym razem tylko do mnie (do nich też, z tym, że troszkę później, o czym dowiem się dopiero wieczorem). Jeszcze nie wyciągnęliśmy z bagażnika plecaków, jeszcze się dobrze ponownie nie przywitaliśmy, a już czas się nam znowu żegnać. Właśnie zatrzymuje się niewielki samochód z dwojgiem ludzi w środku, który zmierza do Chowd i może zabrać, jedną osobę. Więcej miejsca nie ma. Tą osobą jestem, więc ja.
Tym razem odcinek ponad 120 km do Chowd maluje się znacznie inaczej niż ten poprzedni. Wjeżdżamy wyżej, widać ośnieżone góry, więc mam, co podziwiać. Zjeżdżamy w dolinę przejeżdżając obok sporego jeziora, więc mam, na co patrzeć. Kilka razy z powodu remontu drogi jedziemy objazdami, szutrową, dziurawą i bardzo nierówną drogą wzdłuż górskich potoków, więc mam trochę przygody i twardego mongolskiego życia pod siedzeniem. W takich nie najgorszych, a widokowo zupełnie sympatycznych warunkach jeszcze długo przed zachodem słońca dojeżdżamy w końcu do Chowd. Tu, przy rozstaniu, bardzo przyjazna dotąd atmosfera trochę gęstnieje, bo czuję, że mamusia z synusiem, chcą mnie naciągnąć powyżej granicy przyzwoitości. Nie ustaliliśmy na początku ceny za podwózkę i teraz jest kwaśno. Jestem już kilka dni w Mongolii, mam jako takie rozeznanie co do cen i widzę, że chcą ode mnie znacznie więcej niż jest to ogólnie praktykowane. Z jednej strony nie lubię jak mnie ktoś nabija w butelkę, a z drugiej nie chcę awantury, więc zaczynam pertraktacje. Szczęściem szybko dochodzimy do, jak mi się wydaje, satysfakcjonującej obie strony rozwiązania i znowu wszystko jest w porządku i rozstajemy się bez zgrzytu. Oni jadą tam gdzie ja będę musiał jechać jutro, a ja, już pieszo i z plecakiem, drałuję, w przeciwnym kierunku, w stronę, oddalonych o jakieś 2 km, zabudowań.
Pierwszy napotkany, czynny hotel, nie zasługuje nawet na to miano. Zerknąwszy tylko do środka, mimo zmęczenia i ciężkiego plecaka, szybko go opuszczam. Gdybym miał go porównać do hotelu robotniczego z lat osiemdziesiątych w takich na przykład Lipinach to ten w Lipinach dostałby ode mnie 5 gwiazdek, a ten tutaj ani jednej. Mieszkańcy Górnego Śląska, pamiętający tamte czasy, wiedzą, o czym piszę. Następny hotel już w centrum kilkutysięcznego miasteczka, jest przeciwieństwem tego pierwszego i pod względem standardu i oczywiście pod względem ceny, także też odpada. Trzeba mi szukać dalej. Trzeci jest ten właściwy. Wprawdzie na dwa łóżka w pokoju, jedno jest zarwane, a drugie ma potarganą pościel, ale jest znośna łazienka, jest niezły widok z okna, a przede wszystkim jest blisko do rzeki, gdzie jeszcze dzisiaj będę chciał iść na spacer. Długo się nie zastanawiam. Zmieniam pościel z rozwalonego łóżka z tą z nierozwalonego, reguluję niewysoką należność, zamykam plecak i czym prędzej, zanim zajdzie słońce, idę najpierw coś zjeść, a potem na długi spacer, którego po całym dniu stania przy ulicy i siedzenia w samochodach, bardzo mi trzeba.
Najpierw kilka kroków po mieście. Mieście? Parę ulic, ze dwa skwery, kilkanaście bloków, ale ku mojemu zdziwieniu i sporo obiektów kulturalnych. Jest kino, mały, ale zawsze teatr, dom kultury dla dzieci i młodzieży, w którym odbywa się między innymi nauka śpiewu i tańca, a nawet muzeum i chyba niedawno odnowiony stadion Naadam. No, no – widać, że kultura znajduje powoli drogę przez mongolskie wydawałoby się bezdroża i dociera do najodleglejszych zakątków – notuję w pamięci i ruszam w kierunku rzeki.
Na rzeką jest pięknie. Wydaje mi się, że niewiele będę miał okazji oglądać takich żywych(woda to życie) miejsc na dzikim, suchym, pustym mongolskim stepie, więc tym bardziej sycę oczy bujną przyrodą i wesołym życiem tętniącym u jej brzegów. Życie tu tętni, bo tego samego zdania, co ja, jest niewątpliwie większość mieszkańców, którzy tłumnie opuścili swe betonowe mieszkania i przyszli na łono natury cieszyć się podobnie do mnie, niezwykłym jak na te okolice, krajobrazem. Niestety, w odróżnieniu od centrum miasta, w którym przynajmniej niektóre budowle świadczą, o jako takiej kulturze, tu z nią dużo gorzej. Wspaniałe, zielone miejsce nad pluszczącym potokiem, zaśmiecone jest odpadami, plastikowymi pojemnikami i ogromną ilością małych, 250 gramowych, butelek po wódce. Sądząc po ilości butelek, to ani Polacy, ani nawet Rosjanie nie umywają się do tego, co potrafią wypić Mongołowie. Mieszkańcy miejskich bloków siedzą na kocach przy samochodach, palą grille i piją wódkę. Mieszkańcy jurt, których jest tu sporo, też siedzą na kocach, też piją wódkę, tylko miast grilli, palą ogniska. Z obrazem rozpitej Mongolii spotykam się tu po raz pierwszy, ale niestety będzie on mi już towarzyszył, przez całą moją podróż po tym kraju. Teraz jeszcze nie jestem tego na tyle świadom i spacerując między kocami i rozbawionym towarzystwem daję się namówić na współuczestnictwo w tym procederze nie bardzo wiedząc czy odmowa zaproszenia nie będzie źle odebrana i nie spotka się z oznakami agresji. Na wszelki wypadek, zachęcony ruchem ręki i życzliwymi gestami przysiadam się do towarzystwa na kocu, wypijam podany od razu kieliszek wódki wznosząc toast viva Mongolia i z początku jest fajnie. Potem przepijamy jeszcze wspólnie viva Polonia, trochę rozmawiamy, chociaż idzie nam to trudno, bo tylko jeden w towarzystwie trochę rozumie i mówi po rosyjsku, a o angielskim nawet nikt nie słyszał. Jednak gdy ponownie leci trzecia, a po niej czwarta kolejka zaczynam szukać wymówki i szykować się do odwrotu, zwłaszcza, że z każdą następną porcją alkoholu atmosfera robi się gorętsza. Zaczynają się pytania o pieniądze, o następną flaszkę, o wspomożenie biednych i tak dalej, a plączący się język, coraz bardziej mgliste oczy i coraz bardziej niekontrolowane ruchy moich współbiesiadników stanowczo każą mi się ewakuować. Tylko jak? Na szczęście gdy wstaję i się żegnam atmosfera na powrót staje się życzliwa, machamy sobie na pożegnanie, a ja postanawiam, że z Mongołami do stołu, czy raczej koca, o ile nie będzie na nim nic więcej niż butelka wódki, siadać nie będę. Pożegnawszy biesiadę, spaceruję jeszcze długo i daleko wzdłuż wijącej się przez szeroką łąkę rzeczkę i cały czas jest już tylko dobrze i bardzo dobrze, a chwilowe nieciekawe wrażenie z nad koca zostaje dosyć szybko zatarte innymi miłymi doznaniami. Większość mieszkańców jurt z sympatią mi macha, chętnie pozując do zdjęcia, ktoś częstuje arbuzem, ktoś inny pyta skąd jestem, a wszystkie półnagie dzieciaki chichocząc pokazują mnie sobie nawzajem palcem jakbym był kosmitą lub duchem z bajki. Pewnie niewielu turystów zapuszcza się w te tereny skoro dla wszystkich jestem aż tak wyjątkowym zdarzeniem – myślę, zawracając powoli w kierunku hotelu. Słońce jest już, bardzo nisko, zaraz zajdzie za step, pogrążając świat w ciemnościach, w których niechętnie będę chciał szukać powrotnej drogi.
Bardzo wcześniej rano, zanim słońce, które wczoraj na moich oczach topiło się w rzece po zachodniej stronie miasta, wynurza się z niej na powrót z drugiej strony, przemierzam z plecakiem powtórnie całe miasto. O świcie jestem już tu, gdzie wysiadłem wczoraj, czyli na skrzyżowanie trzech dróg: do Olgij, skąd przyjechałem, do miasta skąd przyszedłem i do Altai – Gobi, dokąd chcę dotrzeć dzisiaj. Jak tam dojadą? Samochodem? Samochodem, którego jak do tej pory nie udało mi się wypatrzeć, ale uparcie stoję. Minęło dopiero kilka minut, więc się jeszcze nie zniechęcam. A może koniem? Tych sporo galopuje w różne strony z jeźdźcami lub bez. Konie rano tak mają, że im się krew gotuje, to sobie muszą pobiegać, tylko jak takiego złapać i dosiąść? Pewnie łatwiej będzie w razie czego dosiąść się do autobusu – myślę, bo wiem skąd, takowy odjeżdża o 10:00 czyli za dwie godziny. Zobaczymy. Na razie stoję i nie machając, bo nie ma komu, czemu, czekam i czekam.
I ja czekam na nastepna czesc z relacji obiezyswiata.
świat mi ciągle kręci się szybciej niż mogę pisać, ale robię co mogę, by nie zostać z opisami za bardzo z tyłu za rzeczywistością.