Jadąc do Baquete, ostatniego punktu na mojej turystycznej mapie Panamy, myślę, że czeka mnie spokojne, ciche, małe miasteczko, leżące w cieniu najwyższego, a zarazem jedynego wulkanu Panamy – Baru. Tymczasem zastaję rozłożyste, dosyć gwarne miasto, które wielce odbiega od moich wyobrażeń. Wszysto za sprawą jakiejś szanownej amerykańskiej instytuacji (AARP), jednej z tych co to wszystko mierzą, badają, porównują, oceniają, która dziesięć lat temu umieściła tę okolicę na liście najwspanialszych miejsc na świecie by osiąść, będąc na emeryturze. Jak oni to zmierzyli pozostanie na zawsze dla mnie tajemnicę. Fakt faktem, że od tego czasu sporo emerytów z demograficznego boomu lat 40. zaczęło zasiedlać te dotąd zaciszne miejsce. Jak grzyby po deszczu powstały olbrzymie wille z ogromnymi, otaczającymi je ogrodami, za murami których zniknął sielski urok dawnej Boquete. Jedynie sama starówka zachowała część swojego kolonialnego stylu i to właśnie tu szukam miejsca na kilkudniowy postój. Znajduję takowe centralnie przy rynku. Pospiesznie parkuję i zamykam auto, by czym prędzej wyjść na zewnątrz i po pierwsze nałykać się tego zdrowego – z IV miejsca AARP-owskiej listy, powietrza, a po drugie by rozejrzeć się po okolicy bo być może i mnie przyjdzie tu osiąść na stałe w tym no…jak go tam nazwać? – w stabilniejszym okresie mojego życia.
Za sprawą Gustavo, pierwszej osoby, którą poznałem po wyjściu z samochodu, nałykałem się zamiast powietrza piwa, a z rozglądania się dookoła pozostała jedynie knajpa na przeciw o słusznej nazwie Baru. Gustavo to bardzo sympatyczny, jako i ja gumowy podróżnik, tyle tylko, że na dwóch kółkach (gumowy podróżnik to taki, który porusza się na gumie, czyli samochodem, motorem lub rowerem w odróżnieniu od podróżnika skórzanego, który podróżując pieszo zdziera skórę ze swych butów). Z Chile, skąd pochodzi, wyjechał parę miesięcy temu, by dojechać do Kalifornii. Jedziemy przeto w tym samym kierunku co niezawodnie oznacza, że nasze pierwsze piwo pod wulkanem Baru nie jest naszym ostatnim. Zrobiło się późno toteż zwiedzanie miasta pozostawiam do jutra i wtuliwszy się w poduchę zapadam w pierwszą boqueteńską noc.
Nazajutrz, tradycyjnie przed zwiedzaniem miasta, poszukuję trochę wiadomości. Punktu informacji turystycznej niestety nie ma, ale w hostelu na przeciw, w którym mieszka Gustavo, dostaję mapkę. W biurze turystycznym, oferującym wycieczki po okolicy udaję, że chcę którąś z nich wykupić i zostaję dosłownie zalany informacjami. Resztę doczytuję w przewodniku. Jestem bogaty w taką wiedzę, że Boquete leży na 2000 m.n.p.m., że panuje tu przez cały rok ten sam umiarkowany klimat, że jest to okręg uprawy kawy i wielu egzotycznych owoców, że wulkan Baru, górujący nad miastem, ma 3.475 metrów i że przy dobrej pogodzie widać z niego obydwa oceany. Oprócz tego dowiaduję się o możliwościach atywnego spędzenia czasu. Poza główną atrakcją, czyli 10-cio godzinnym trekkingiem na szczyt Baru są jeszcze trasy, przez dżunglę, przez góry i między ukrytymi tu i ówdzie wodospadami, są wyprawy konne, termalne źródła z możliwością kąpieli, jest rafting, canopyng i tym podobne.
Mnie najbardziej kusi wyprawa na wulkan – najlepiej o wschodzie słońca (dlatego między innymi tu przyjechałem). Jednak nisko wiszące chmury, szczelnie opatulające szczyt wulkanu nie wróżą dobrze tym pokusom. Parafrazując pana Wołodyjowskiego mówię sobie – „nic to” i czekając na poprawę pogody wybieram się w niższe partie gór. Całodniowa wędrówka urozmaicona wspaniałymi górzystym krajobrazami i cudownymi wodospadami nie rekompensuje wprawdzie wyprawy na wulkan, ale w znacznym stopniu poprawia moje samopoczucie.
Drugiego dnia już prawie, prawie ma się poprawić, bo poranne słońce jasno oświetla czubek Baru, lecz już przed południem nowe chmury ponownie go otulają. Niezłomnie, mając przygotowane buty, kije, ciepłą odzież i prowiant, postanawiam czekać dalej. Na próżno! Z pogodą pewnie bym i wygrał bo czasu na tyle mam, ale z innymi przeciwnościami losu niestety nie. Kolejnego dnia oczekiwania obudziłem się z opuchlizną na twarzy wywołaną jakąś infekcją. No i po balu. Lekarz, antybiotyki i zakaz męczenia się niwelują plany wyprawy na najwyższy szczyt Panamy – na wulkan Baru, który wydawałoby się jest w zasięgu ręki, a raczej nóg. Nic to – powtarzam po raz drugi. Pakuję samochód, żegnam Boquete, z żalem żegnam nie zdobyty wulkan, ruszam w kierunku Panamericany i dalej do granicy z Kostaryką.