Wjeżdżamy do Campeche, stolicy chyba najbardziej kolorowego, meksykańskiego stanu o tej samej nazwie – Campeche. Wszystko tu jest kolorowe, począwszy od domów, poprzez mury i ulice, a skończywszy na rejestracjach samochodów. Wprawdzie stan Campeche posiada na swoim terenie w bujnych tropikalnych lasach mnóstwo stanowisk archeologicznych, takich jak na Calakmul czy Etzna, z majańską spuścizną, jednak my czujemy już lekki przesyt ruinami i mamy ochotę trochę od nich odpocząć. Barwne Campeche położone nad błękitnymi wodami meksykańskiej zatoki w sam raz się do tego nadaje – tym bardziej, że ujechawszy zaledwie kilkaset metrów poza bramy miasta czujemy oboje ukłucie w okolicy serca. Skutkiem trafienia strzał Amora z miejsca zakochujemy się w tym mieście, w jego murach i ulicach i jest już jasne, że szybko stąd nie wyjedziemy. Tak kolorowego miasta, z tak wspaniałymi uliczkami, osadzonymi nisko na kamiennych chodnikach, z tak niezwykłą zawadiacko-romantyczną atmosferą nigdy dotąd nie spotkałem. A trzeba w tym miejscu podkreślić, że przez wiele cudownych miasteczek, jak chociażby: Bariloche, Salte, Arequipe, Quenca czy wspaniałe Cartagena i Grenada, było mi już przejeżdżać.

Samochód udaje się nam zaparkować bezpośrednio przy rynku i to tu będziemy mieszkać przez następne dwa, a może i trzy dni – lepiej po prostu być nie może. Jeszcze przed zachodem słońca wyruszamy na pierwszy spacer. W półmroku ulicznych latarni i w blasku, kryjącego się za dachami słońca, miasto już nie tylko zachwyca, ale po prostu powala swoją XVII – wieczną elegancją. Oj będzie tu co zwiedzać i oglądać. Kolonialne kamieniczki, niektóre ze swym średniowiecznym inwentarzem jakby zachowały czas tamtych dni, szeroki, nadający się do spacerowania mur z wieżyczkami strzelniczymi, okalający miasto, przepięknie oświetlona, majestatyczna katedra i ratusz, stojące jak zwykle obok siebie przy rynku, mnóstwo wszelkiego rodzaju rzeźb – czy to pirat na ławce, czy handlarka z owocami na rogu ulicy, rybak z sieciami przy bramie albo dzieci bawiące się na skwerku, no i kilkanaście muzeów z archeologicznym na czele. Wydaje się jednak, że mimo tak szerokiego programu atrakcji główną atrakcją miasta jest miasto samo w sobie. Miasto, które jak większość nadmorskich miast szybko się bogaciło, szybko się rozwijało, ale i szybko popadało w ruinę za sprawą ciągłych napadów. Campeche przez dwa stulecia regularnie napadane było przez piratów, którzy plądrując, paląc, gwałcąc i mordując zostawiali miasto i jego pozostałych przy życiu mieszkańców w katastrofalnym stanie. Sytuacja taka trwała aż do roku 1686 kiedy to gród otoczono murami, a po postawieniu dodatkowo dwóch fortów napady ustały i miasto mogło zacząć się rozwijać i kwitnąć aż do postaci, którą właśnie oglądamy, spacerując po jego zaułkach. Spacer po Campeche to niewątpliwie jedno z najprzyjemniejszych zajęć.

Jakby wrażeń było mało, to jeszcze po powrocie dostajemy od miasta na deser widowisko świetlno-muzyczne. Wracamy do auta, już prawie kładziemy się spać, a tam na zewnątrz coś gra. Co to tak gra? Fajnie gra! Idziemy sprawdzić? Idziemy. Na rynku, przy wydobywającej się z kilkunastu głośników latynowskiej muzyce, ścianę ratusza oblewa migotające światło, ukazujące animowaną historię regionu i miasta. Mimo zmęczenia podróżą i spacerem przysiadamy na murku i z ogromną przyjemnością chłoniemy tą dodatkową atrakcję. Po raz kolejny wydaje się, że już lepiej być nie może.

Następny dzień zaczynam od 10-cio kilometrowego biegu szerokim trotuarem wzdłuż nabrzeża. Nie wiem i chyba się już nigdy nie dowiem co w Campeche jest piękniejsze: wieczorny spacer przy zachodzącym słońcu czy poranny jogging o jego wschodzie? Biegam i myślę, myślę i biegam i wciąż nie wiem. Z takim stanem niewiedzy, za to we wspaniałym humorze wracam na przygotowane już przez Asię śniadanie, po którym wspólnie wybieramy się znowu w miasto by od środka oglądać to czemu wczoraj przyglądaliśmy się od zewnątrz. Przechadzamy się po pokojach kolonialnego mieszkania, obecnie udostępnionego jako muzeum. Zwiedzamy katedrę i przyległe jej ogrody. W muzeum piratów przyglądamy się pokiereszowanym mordom ówczesnych opryszków. I oczywiście podziwiamy kolorowe domy i brukowane ulice z wysokości otaczającego miasto obronnego muru. Potem krótki wypad poza mury nad morze, a w międzyczasie również parę przyziemnych, ale jakże potrzebnych spraw. Na targu i w sklepie zakupy, a w napotkanej Lavaderi oddajemy pranie, bo i tego już się trochę nazbierało. Nazajutrz, jako że wszystkie uliczki są niesłychanie do siebie podobne, wszystkie piękne i malownicze, znalezienie pralni okazuje się nie lada wyczynem. Jak to było? Dwie w lewo, trzy w prawo? A może odwrotnie? Trzy w lewo, dwie w prawo? Trochę kluczymy, ale w końcu znajdujemy i pralnie i nasze czyste już ciuchy. Teraz jeszcze tylko na stacji dotankowanie paliwa, uzupełnienie wody, a jak jest woda to i przy okazji małe sprzątanie, mycie szyb, kąpiel i możemy ruszać dalej. Mając Zatokę Meksykańską po prawej stronie, opuszczamy najbarwniejsze, przecudne Campeche, kierując się na południowy zachód w kierunku Villahermosa.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł