Wszystko prawda – Campeche nas urzekło, ale że lubimy uroki i jesteśmy na nie podatni ruszamy dalej, z nadzieją na kolejne. Do Villahermosa, gdzie chcemy zobaczyć olmeckie głowy, daleka droga. Zamierzamy sobie ją urozmaicać przystankami. Mijamy małe, skąpane w słońcu wioski. Większość z nich wygląda biednie, ale zachwycają kolorami, wokół domów krzątają się ludzie, po ulicach biegają roześmiane dzieci, a obrazu sielanki dopełniają pokryte kwiatami krzewy i dzika roślinność. Robimy przystanek na lody. Leniwie obchodzimy małe miasteczko, odwiedzając targ, rynek z kościołem i kilka sklepów w poszukiwaniu zimnego napitku ;). Zbieramy się dalej. Po południu głodni, planujemy przystanek. Od dłuższego czasu jedziemy wzdłuż wybrzeża wiec zjemy na plaży. Zatrzymujemy się na chybił-trafił i … okazuje się, że strzał był w „10”. Samotna dzika plaża, tylko morze i my, a na piasku niezliczone ilości muszli. Plaża moich marzeń! Od muszli nie mogę się już oderwać – duże, małe, białe, kolorowe, płaskie, zwinięte w trąbkę, nic tylko zbierać, do rana 😉 Witek w tym czasie rozkłada nasz objazdowy kram i zaczyna plażować, zapatrzony w morze. Obiad robi się sam, a po obiedzie napełniam muszlami dodatkowy worek. Krótka kąpiel w morzu i powrót do skarbów na piasku. I „żyliby długo i szczęśliwie” gdyby nie to, że oboje lubimy być w podróży. Tego dnia przejeżdżamy więc jeszcze parę kilometrów, znajdując bezpieczne miejsce na nocleg – stajemy przy rynku w Sabancuy, pod drzewem pełnym skrzeczących ptaków. Przed snem podziwiamy jeszcze kolekcję muszli i odpływamy na naszą plażę.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł