Poniedzałek, 26 stycznia, o ósmej rano wyruszam z Hostelu Espania w Limie w moja dalszą część podróży into the world. Zamykam pokój, idę na recepcje oddać klucz, i co widzę, a raczej co słyszę? Przed recepcją stoją dwie dziewczyny; jedna ciemna blondynka, druga brunetka w kapeluszu i jakaś parka, chłopak z dziewczyną, i rozmawiają. W jakim języku? Rozmawiają po polsku. Naturalnie ich zaskoczenie było równe mojemu, gdy i ja odezwałem się po polsku. Okazuje się, że Asia i Jola przyleciały do Peru na paręnaście dni i mają dosyć napięty plan. Praktycznie chcą odwiedzić te same miejsca co i ja, ale w odwrotnym kierunku. Proponuję wspólny wypad do Caral. Niestety, czas im na to nie pozwala. Asia natomiast proponuje, bym ja zmienił swój plan i zrezygnował z wyjazdu na północ, a od razu z nimi pojechał na południe. Nie rezygnuję z wcześniejszych planów. Zabieram plecak, żegnamy się i lecę na dworzec. Zrobiło się późno. Autobus łapię w ostatnim momencie i po chwili siedzę tuż za kierowcą, przy oknie i opuszczam Limę w kierunku Caral. Po drodze uparta myśl nie daje mi spokoju. Może jednak trzeba było zmienić plan? W końcu dochodzę do wniosku, że o ile mamy się jeszcze spotkać, to pewnie spotkamy się gdzieś po drodze i z tą nadzieją opieram się o szybę i zasypiam.

Budzę się krótko przed miejscowością Supe, gdzie muszę wysiąść i dalej szukać połączenia do położonego o 25 km wyżej Caral. Autobus jedzie dalej Panamericaną w kierunku Baranca, a ja zostaję z plecakiem w małej, zapomnianej przez Boga i ludzi miejscowości i potrzebuję trochę czasu, by zorientować się co robić dalej. Jest druga po południu, czyli za wcześnie by nic nie robić, a za późno, tak mi się przynajmniej wydaje, by jeszcze dzisiaj próbować zwiedzać ruiny Caral. Przypominam sobie, że w Limie, przygotowując się do wyjazdu, czytałem w przewodniku, że parę kilometrów od Supe jest malownicza stara indiańska wioska Caleta Vidal z niedrogimi hostelami. Znajduję colektivo, czyli samochód osobowy, który jeździ jak taksówka, z tą różnicą, że czeka tak długo na postoju, aż nazbiera się komplet pasażerów jadących w tym samym kierunku. Czekamy ze 40 minut, a po następnych 10 minutach jazdy jestem w Caleta Vidal – malowniczej indiańskiej wiosce!!! Malownicza pewnie dlatego, że płoty opciapane są jakimiś resztkami farb, Indianie to może i kiedyś ale pewnie ze sto lat temu tu byli, a hostele już z zewnątrz wyglądają tak, że do środka w ogóle nie chce mi się zaglądać. Tym samym samochodem wracam do Supe, nisko kłaniając się w myślach autorowi przewodnika i zastanawiając się, w jaki sposób uzyskać od niego zwrot poniesionych kosztów. Łącznie 10 soli.

Po godzinie ląduję w tym samym miejscu, w którym wyszedłem z autobusu. Tym razem długo się nie zastanawiam. Po raz drugi szukam colektivo, tym razem w kierunku Caral. Szybko znajduję, szybko odjeżdżamy, szybko dojeżdżamy. O godzinie 16 jestem, tym razem w faktycznie malowniczej wiosce Caral, o istnieniu której świat dowiedział się raptem 10 lat temu za sprawą odnalezionych tu ruin miasta. Miasta, które zmusiło historyków do przepisywania książek. Badania wykazały bowiem, że stare Caral, składające się z kilku piramid, kilkudziesięciu domostw i zabudowań (prace archeologiczne jeszcze trwają) mogło być zamieszkane nawet przez 3000 ludzi i pochodzi z około 3000 lat p.n.e., czyli jest najstarszym znanym miastem obu Ameryk, a i jednym z najstarszych na świecie.

W malutkim miasteczku, współczesnym Caral, na które składają się dosłownie cztery ulice, jeden plac, boisko, kościół, knajpa, dwa sklepy i na szczęście jeden hostel, dowiaduje się, że ruiny można zwiedzać do godziny 18-tej. Pierwotnie zamierzałem pozostać tutaj dwa dni, ale widząc, że oprócz ruin nie bardzo jest tu co oglądać czy zwiedzać więc faktycznie, niejako za namową Asi, zmieniam plany. Postanawiam jeszcze dzisiaj przyjrzeć się ruinom, a jutro skoro świt wyruszyć w drogę powrotną.

Do ruin sprzed 5000 lat maszeruję polną drogą nie dłużej niż 20 minut. Miasto, a raczej to, co po nim zostało, samo w sobie nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Być może dlatego, że trwają jeszcze prace wykopaliskowe i całość bardziej przypomina teren budowy niż starożytne miasto? Nie wiem. Jedynie położenie nad rzeką w malowniczej dolinie pośród wysokich gór i świadomość, że stąpa się po ścieżkach, po których przechadzali się ludzie już parę tysięcy lat temu, przydaje temu miejscu troszeczkę magicznej aury, a mnie przenosi w te odległe czasy.

Spacer po udostępnionej dla turystów części miasta nie zabiera mi wiele czasu. Jeszcze przed zmierzchem wracam do współczesnego Caral i tutaj dopiero odczuwam prawdziwą radość z przybycia do tego odległego zakątka świata. Tak jak przed chwilą byłem pewien, że warto było tu przyjechać jedynie po to, by stwierdzić, że nie było warto, tak teraz nachodzi mnie myśl, że jednak i z innych powodów. Warto bowiem zobaczyć i przeżyć współczesną, też w granicach 3000 mieszkańców, wioskę Caral. Nad tą samą rzeką co 5000 lat temu, tyle że po przeciwnej stronie, w tej samej dolinie, te same promienie mającego się ku zachodowi słońca, zza tych samych wysokich gór, ciepłymi barwami oświetlają paręnaście domostw, w których zamieszkują potomkowie pierwszych mieszkańców tych ziem, dla których mam wrażenie, czas zatrzymał się w miejscu. Na małym boisku grupka dzieciaków ugania się za piłką, tuż obok zebrała się starsza młodzież, chłopaki majstrują przy motorach, dziewczyny bacznie się im przyglądają. Na skwerku pod palmą jakaś parka nie kryje przed światem swojej bliskości, całując się w miłosnym uścisku, przed kościołem kobiety w tradycyjnych strojach przygotowują jedzenie, a mężczyźni w błogiej bezczynności zasiedli przy paru stolikach w jedynej knajpie. Być może zmieniły się stroje, być może zmieniły się obyczaje, doszła piłka, motor czy piwo, ale życie zostało takie same. Takiego miasteczka, z tak sielankową atmosferą, z takim spokojem i taką magiczną aurą nie spotkałem dotąd nigdzie. Momentalnie przyłączam się do jednej z opisanych grup by współuczestniczyć w błogiej bezczynności. Uczestniczę.

Uczestniczyłbym sobie tak z chęcią jeszcze parę dni, a może i dłużej, gdyby nie zrodzona w głowie nadzieja, że skoro już zmieniłem plan, to może uda mi się szybciej dotrzeć do Pisco, gdzie być może spotkam poznaną w Limie czarną damę…

Dopijam piwo, wracam do hostelu, szybko śpię i rano o godzinie piątej, pierwszym colektivo jadę do Supe, a stamtąd parę minut później autobusem do Limy.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł