W Limie nie ma centralnego dworca autobusowego, dlatego zawsze trzeba się trochę nachodzić i naszukać, nim znajdzie się odpowiedni przystanek, firmę, czy autobus, który zawiezie nas w żądanym kierunku. Tym razem mam farta!

Z dworca, na którym wysiadłem po przyjeździe z Caral mam niedaleko do dworca, z którego odjeżdżają autobusy do Pisco. Trzeba trochę uważać, ponieważ Pisco nie leży przy samej Panamericanie i niektóre autobusy, mimo iż mają napisane Pisco, zatrzymują się paręnaście kilometrów obok. Znajduję autobus jadący do Pisco centrum i jak mnie informują w kasie biletowej, za około cztery godziny powinienem tam dotrzeć. Szybko liczę na palcach. Jest 11-ta, więc będę tam na 15-tą. Bardzo ok. Z południowoamerykańską dokładnością przyjeżdżam do Pisco o 16-tej.

Pisco słynie nie tylko z tradycyjnego peruwiańskiego napoju alkoholowego o tej samej nazwie, ale również, a może przede wszystkim, z tego, że służy jako baza wypadowa na pobliskie Wyspy Ballestas i do Narodowego Parku Paracas. Dlatego ze znalezieniem noclegu, zwłaszcza poza sezonem, nie ma problemu. Od hosteli i hoteli aż się roi. Chodzę i przebieram. Ten za drogi, tamten brzydki, inny znowu przy zbyt ruchliwej ulicy. W końcu znajduję coś, co mi odpowiada. Godny polecenia hostel Tambo Colorado. Bardzo czysty, zadbany, z przemiłą obsługą i niewygórowaną ceną. Jako że chcę zostać dwie noce, udaje mi się jeszcze parę soli zhandlować, więc już zupełnie zadowolony zostawiam plecak i wychodzę przyjrzeć się miastu. Przed wyjściem dopełniam formalności meldunkowych, wpisuję się w księgę gości i nie dowierzam własnym oczom. Wczoraj wpisały się Joanna i Jolanta z Polski. Przypadek – myślę, czy los tak chciał? Jako że dziewczyn nie ma u siebie, idę do miasta, ciesząc się w myślach na późniejsze spotkanie.

Pisco to niewielkie miasteczko z widocznymi śladami po katastrofalnym trzęsieniu ziemi z 2007 roku, które zrównało z ziemią 85% zabudowań. Ładny główny plac, przy którym jak w każdym mieście stoi okazały kościół i urząd miasta, parę handlowych uliczek, dużo zieleni. Wszystko to sprawia, że chętnie urządzam sobie dluższy spacer, bo po ośmiu godzinach siedzenia w autobusie odczuwam wielką potrzebę ruchu. Przy okazji odwiedzam parę biur podróży, dowiadując się o możliwości zwiedzenia parku Paracas i owych wysp Ballestas zwanych czasami małymi Galapagos. Oferty co do jakości proponowanych wycieczek zasadniczo od siebie się nie różnią. Ceny natomiast bardzo. Za tę samą usługę różnice w cenie sięgają 40%. Warto więc pochodzić i popytać. Znajduję coś, co mnie satysfakcjonuje. Umawiam się na następny dzień na ósmą rano, a z otrzymanych prospektów i zdjęć wnioskuję, że może to być doprawdy pasjonująca i ciekawa wycieczka. Okaże się jutro.

Wracam do hostelu, pukam do pokoju 305. Po otwarciu drzwi widzę, że dziewczyny mają równie zdziwione miny jak ja, gdy zauważyłem ich wpisy w księdze gości. Schodzimy na dół, zamawiamy po kieliszku wina i opowiadamy, kto gdzie był, co widział itp. itd. W czasie rozmowy dowiaduje się, że i one zamierzają przemierzyć tę samą trasę co ja, tylko niestety w odwrotnym kierunku. Ja, zmuszony dotrzeć docelowo do Chile po samochód, poruszam się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli: Nasca, Cusco, Puno Arequipe, a one, jako że z Cusko wracają do Limy, odwrotnie: Nasca, Arequipe, Cusco. Nie pozostaje nam nic innego jak wymienić numery telefonów i umówić się na dłuższe spotkanie ewentualnie w Cusco. Czy się nam uda, nie wiemy, ale na pewno spróbujemy, tym bardziej, że w pewnym momencie biesiadowania poczułem gwałtowne ukłucie po lewej stronie klatki piersiowej. Dużo później okazało się co było tego powodem, no ale na razie nie będę zdradzał przyszłych wydarzeń.

Rankiem następnego dnia spotykamy się jeszcze w drzwiach. Cmok, cmok. Aśka z Jolką lecą na autobus do Nasca, ja czekam na moją grupę i na wycieczkę do Paracas. Adios amigas, być może do spotkania w Cusco. Podjeżdża po mnie busik. W środku jest już osiem osób. Jestem ostatni, więc teraz już prosto do portu.Po całodniowej eskapadzie, z której zdjęcia i kilka zdań opisu znajdzie się w kolejnych artykułach, wracamy do Pisco. Wracamy ulicą wzdłuż fabryk przetwórstwa rybnego. Nie będę wyszukiwał odpowiednich słów, by opisać, jakiego rodzaju zapachy unosiły się w powietrzu. Dość wspomnieć, że musieliśmy się zatrzymać, bo jedna z pasażerek nie wytrzymała fizycznie tego zapachowego bukietu i szybciutko za samochodem musiała go zwrócić.

Mam parę dni wędrówki za sobą, w tym paręnaście godzin przesiedzianych w autobusie, więc najwyższy czas na relaks. Warunki hotelowe, jak już wspomniałem super, miasteczko ciche i spokojne, niedaleko ocean i plaża. Niczego więcej do naładowania baterii na następne parę dni nie potrzebuję. Decyduję się zostać jeszcze jeden dzień, który w połowie spędzam na ławce w miejskim parku, a w połowie spacerując plażą wzdłuż oceanu. Zielona lampka wskazuje, że akumulatory są full, toteż nazajutrz wyruszam dalej w stronę Ici.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł