Przygodę z 44 państwem mojej podróżniczej mapy świata, zaczynam w ogromnym, bodajże czwartym, co do wielkości mieście Indii, w Chennai (czyt. ćennaj). Nie mam specjalnego wytłumaczenia, dlaczego akurat tutaj. Po prostu najtańszy bilet lotniczy, jaki znalazłem z Colombo do Indii był do Chennai i chyba tylko dlatego tutaj lecę i właśnie ląduję na ogromnym jak przystało na milionowe miasto, lotnisku.  Oj, chyba będzie ciasno – myślę, patrząc przez owalne okienko samolotu, a opuszczając, w gorący, słoneczny dzień 29 styczni 2020 roku, rozgrzaną taflę lotniska i wtapiając się w kolorową, toń miliona głów, falującego przede mną tłumu – wiem, że się nie mylę. Jest ciasno. Nie tylko w hali oczekiwań, nie tylko przed lotniskiem, nie tylko na przystanku autobusowym, ale i z boku, z tłu i wszędzie, gdzie tylko wzrokiem sięgnąć ludzie, ludzie i mnóstwo ludzi. Nie jestem tym faktem zbytni zdziwiony ani zaskoczony. W końcu, czegoś innego nie oczekiwałem od drugiego najliczniejszego państwa świata, ale teraz mimo psychicznego przygotowania muszę się z tym faktem zmierzyć fizycznie i to, jak widzę nie będzie proste. Z plecakiem na ociekających potem barkach, skrywając pod rondem kapelusza głowę przed prażącymi promieniami słońca, próbuję przecisnąć, się przez tę matnię. Najpierw do biura informacji – z tym jest łatwo, bo oprócz mnie nie ma dużo rządnych informacji turystów. Potem do przystanku autobusowego – z tym jest trudniej, bo jak wiadomo zwykłem podróżować ekonomicznym, lokalnym transportem, a taki trzeba znaleźć zwykle gdzieś poza strefą lotniska. Na końcu najtrudniejsze – wbić się do rozklekotanego, zakratowanego niczym więźniarka, miejskiego autobusu. Bez plecaka byłoby znacznie łatwiej. Mógłbym chwycić się rurki i jechać na stopniu wisząc praktycznie z boku autobusu, ale z ciężarem na plecach byłoby chyba zbyt nerwowo. Czekam aż będzie trochę luźniej. Acha! Będzie! Nigdy nie będzie. Trudno, darmo. Zaciskam kapelusz mocniej na głowę, plecak przywiązuję mocniej do bioder i równo z pojawieniem się następnego autobusu niczym sprinter startuję do wejścia i jakimś cudem dostaję się do środka. Jadę. Teraz zostaje tylko odpowiedzieć na pytanie -jak wyjść? O! Ku miłemu zaskoczeniu, gdy tylko daję znak, że tutaj muszę wysiąść, ludzie uprzejmie ustępują miejsca, część nawet wysiada bym miał wygodniej i bez problemu znajduję się na ulicy. Huuura! Stąd do hostelu już tylko kilka kroków. Udało się!

Pierwsze koty, a właściwie szczury albo krowy za płoty, bo chociaż tych pierwszych, oprócz jednego zdechłego nie widziałem (i dobrze, bo spodziewałem się ich sporo), to tych drugich jest znacznie więcej niż sądziłem. Święte krowy są po prostu wszędzie. Teraz już zdecydowanie wiem, że jestem w Indiach, a Chennai, czwarta pod względem wielkości aglomeracja Indii (dawniej, do roku 2000, zwana Madras) wydaje się być doskonałym miejscem na aklimatyzację w tym nowym, dziwnym, nieznanym państwie. Zdaje mi się, że znajdę tu wszystko, z czym przez następne miesiące będę spotykał się na ulicach innych hinduskich miast, więc aby nie tracić czasu i jak najszybciej rozpocząć proces aklimatyzacjno-poznawczy, czym prędzej biorę chłodny prysznic, przebieram spocone ciuchy, chowam plecak i już nieco lżejszy wychodzę poznawać to, o czym do tej pory słyszałem mnóstwo sprzecznych opowieści. 

Trzy dni chodzę ulicami, turystycznymi, nadmorskimi bulwarami (Chennai jest jednym z częściej odwiedzanych przez turystów miastem), zabłoconymi chodnikami slumsów (tutaj turystów nie widać), handlowymi pasażami, parkami, plażami i innymi zakątkami. Odwiedzam hinduskie świątynie, katolickie kościoły, muzułmańskie meczety i stare angielskie cmentarze. Zaglądam na dziedziniec jednego z największych uniwersytetów, wchodzę do supermarketów i przydrożnych straganów, schodzę z drogi szybkim drogim samochodom, starym autobusom i jeszcze starszym tuk-tukom, mijam ryksze i setki skuterów, a nade wszystko ustępuję miejsca wszędobylskim krowom, które faktycznie zdają się mieć status świętych i też się tak zachowują. Kosztuję ostrego jedzenia, chłodzę nogi w falach Indyjskiego Oceanu, uczestniczę w hinduskich religijnych ceremoniach i ciągle mi mało i mało. Ciągle nie mogę nadziwić się tak ogromnym dysproporcjom między oddalonymi zaledwie o kilkaset metrów dzielnicom. Ciągle nie mogę pojąć jak w jednym miejscu może być tak brudno i zarazem tak fascynująco ładnie. Ciągle nie mogę nadziwić się kolorem ubrań i zadowoleniem malującym się na twarzach ludzi, zdawałoby się żyjących w rozpaczliwym ubóstwie.  No i przede wszystkim ciągle nie mogę nacieszyć się tym, że w końcu tu jestem ciągle nie mogę przestać pstrykać zdjęć. Mam ich już tyle, że teraz naprawdę nie mogę się zdecydować, które wybrać i udostępnić, a które skasować i chyba po raz pierwszy odstąpię od reguły nie publikowania więcej niż 25-30 zdjęć i dam więcej. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.  😉

Bardzo jestem ciekaw, czy po kilku miesiącach pobytu w Indiach dorzucę mój głos do tych, którzy je kochają, czy tych, którzy je nienawidzą. Na razie, po pierwszych dniach i jako takiej aklimatyzacji, jestem zdecydowanie w pierwszej opcji. Szczerze powiem, że mimo okropnego brudu i walających się wszędzie śmieci, byłem przygotowany na znacznie gorszy obraz czekającego mnie tutaj świata. Może, dlatego, że przemierzając od kilku lat biedne i biedniejsze kraje zdążyłem się niestety przyzwyczaić do brudnych rzek, sterty śmieci, wałęsających się psów i bezdomnych ludzi i Indie póki, co nie odbiegają znaczne od Boliwii, Hondurasu, Gwatemali, Filipin, Laosu, Kambodży, Indonezji czy Malezji, więc wędrując ulicami pierwszego hinduskiego miasta nie przeżywam aż tak potwornego szoku, jak ktoś przyjeżdżający z bogatej Europy po raz pierwszy w taki region świata. Wręcz odwrotnie. Nie przeżywam w ogóle żadnego szoku, bo nasłuchawszy się tyle o tym, co mnie tu czeka, byłem faktycznie przygotowany na coś znacznie, znacznie gorszego, więc mimo potwornego gdzie niegdzie syfu (brud to za mało powiedziane) i i tak mogę powiedzieć, że w pierwszym momencie jestem Indiami mile zaskoczony. Jedynie krowy. Tak – do krów chodzących drogami, chodnikami i plażami, wchodzącymi na stragany, srającymi przed kapliczkami i wyżerającymi bezdomnym psom żarcie na wysypiskach śmieci, będę się musiał jeszcze przyzwyczaić. Natomiast wszystko inne: egzotyka, kolorowe ubiory, zapach kadzideł, super smaczne, ostre jedzenie i nad wyraz sympatyczni i zawsze uśmiechnięci ludzi zdobyli moje serce od razu.

Po zwiedzeniu Chennai wzdłuż i wszerz, po kilkudniowej aklimatyzacji przyszedł czas na trudną, jak nie najtrudniejszą decyzję. Dokąd dalej? Na północ w kierunku Bangladeszu, gdzie po drodze znaleźć można mnóstwo ciekawych wodospadów i potem dalej na zachód do Nepalu? A może na południe i potem na zachód i północ w kierunku Nepalu przez podobno cudowną Goę, olbrzymi Bombaj ciekawy Jaipur i przede wszystkim Agrę z najsławniejszym grobowcem Taj Mahal? Długo się zastanawiam. W końcu wybieram drugą wersję i ruszam na południe do Madurai. Wodospady i wschód Indii zostawiam na lato po Nepalu. W porze deszczowej będą być może trudnij dostępne, ale z pewnością efektowniejsze. Natomiast plaże Goa na pewne wspanialsze będą porą suchą.

Ruszam.  

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł