Po kilku dniach spędzonych w Chennai, wydaje mi się, że jestem w pełni zaaklimatyzowani i nic, co hinduskie nie jest mi obce. A jednak nie. Jednak się mylę. Obrazek, jaki zastaję przed dworcem kolejowym w Madurai, uświadamia mi, że Indie chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać i szokować. W osłupieniu stoję i przyglądam się morzu ciał poukładanych niczym sklepowe manekiny jedno przy drugim, na kartonach, szmatach, lub bezpośrednio na betonowej posadzce. Leżą wszędzie, jak okiem sięgnąć. Szok! Spoglądam na zegarek. Jest godzina 5:15. Zaraz zacznie wschodzić słońce, a z nim pewnie powstaną ze swych legowisk ludzie, ale póki co jeszcze śpią. Ostrożnie by kogoś nie nadepnąć, nie obudzić przechodzę, jak najdalej od dworca i dopiero tutaj, gdzie nie jest już tak tłoczno, otrząsam się z nie pierwszego i pewnie nie ostatniego w Indiach szoku i powoli wracam do siebie. Znacz się wracam w sensie psychicznym. Fizycznie by być u siebie, czyli w leżącym gdzieś niedaleko hostelu, potrzebuję jeszcze kilkunastu minut i kilkuset przedeptanych z plecakiem metrów.

Do Madurai przyjechałem przed chwilą pociągiem. Czuję, że chyba będzie to mój ulubiony rodzaj przemieszczania się po Indiach. Wprawdzie przy wsiadaniu, jako że zawsze podróżuję klasą ekonomiczną, miałem trochę kłopotów z odnalezieniem odpowiedniego wagonu i spokojnego w miarę wygodnego miejsca, ale gdy w końcu się z tym uporałem, a pociąg ze stukiem uderzających o siebie wagonów ruszył i zaczął nabierać tempa, stwierdziłem, że to jest właśnie to, co lubię. Pociągi dają mi pewne poczucie bezkresności świata i pełnej wolności. Zwłaszcza, gdy siedzę na schodach przy otwartych drzwiach, a świat ucieka mi przed oczami. Niestety teraz nie mogę o tym nawet marzyć – zaczyna się noc. W wagonie jest dosyć pełno, ale nie tłoczno. Miejsce mam takie, że swobodnie mogę wyciągnąć nogi, a ułożywszy pod głowę plecak, nawet się trochę zdrzemnąć. Specjalnie wybrałem późny pociąg, żeby wypróbować i tę metodę spędzania w Indiach nocy. Z Chennai do Madurai jest trochę ponad 500 km. Podróż powinna, zatem trwać około 7 godzin, czyli około piątej rano powinienem być na miejscu, a że piąta rano to dla mnie najlepsza pora na rozpoczęcie nowego dnia, przeto nie martwię się zbytnio ani czasem, ani odległością i próbując mocniej wtulić się w plecak zasypiam.

Chyba już kiedyś wspominałem, że obok umiejętności dogadywania się z ludźmi i brak problemów żołądkowo-kulinarnych, w skrócie wszystkożerstwo, umiejętność spania w każdych warunkach i w każdym miejscu to cechy znacznie ułatwiające podróżowanie. Na szczęście posiadam owe zdolności, toteż kilkugodzinna droga mija mi szybko i spokojnie. Jedyny mankament podróżowania nocą, to brak możliwości przypatrywaniu się światu przez okno, lub rozsunięte drzwi wagonu. No cóż – coś za coś. Trochę oszczędzonego grosza za nocleg w hostelu też się przyda, a świat za chwilę znowu nabierze kolorów i znowu będzie się można mu przyglądać.

W hostelu, który jak zwykle zarezerwowałem sobie wcześniej, zjawiam się na długo przed jego otwarciem. Hostele w odróżnieniu od hoteli raczej rzadko obsługiwane są przez całą dobę. Czasami trzeba poczekać. Nie ma to naturalnie większego znaczenia, bo o tej porze i tak wszystko dokoła zamknięte, więc o zwiedzaniu czegokolwiek mowy nie ma, a czy się siedzi i czeka w środku czy na zewnątrz, nie robi mi większej różnicy. Nie mogę przecież być jak Anika i marudzić. Muszę być jak Pipi – hi hi, o czym przekonuje mnie namalowany na ścianie hostelu napis. Zatem zgodnie z zaleceniem – może jak Pipi, a może jak ci ludzie spod dworca, kładę się byle gdzie na ziemi, pod głowę podkładam plecak i trochę czekam i trochę drzemię.

A propos zwiedzania. Podobno w Madurai jest mnóstwo ciekawych miejsc, a chęć ich zobaczenia właśnie mnie tu przygnała. Jak głoszą przewodniki Madurai to religijne i kulturowe centrum Tamilów, w którym znajduje się ogromny kompleks świątynny Minakszi poświęcony Śiwie i jego małżonce Parwati w legendarnym miejscu ich ślubu. Pewnie będzie to pierwszy miejsce, do którego ruszę, jak tylko uda się mi nieco odświeżyć i zostawić w bezpiecznym miejscu plecak – myślę, studiując mapę miasta.  Poza główną świątynia Minakszi jest jeszcze oczywiście sporo innych miejsc hinduskiego kultu religijnego i pewnie wszystkich nie tylko nie odwiedzę, ale i nie znajdę. Madurai to ogromne 2 milionowe miasto w południowej części Indii, nad rzeką Wajhaj i z pewnością nie da się go całego obejść w dwa dni, a tylko tyle zamierzam się tu zatrzymać. Jeżeli poza Minakszi uda mi się zwiedzić jeszcze muzeum Gandhi (lub Gandhiego, bo chyba powinno się odmieniać) zajrzeć do katedry św. Marii i powłóczyć się nieco po mnij i bardziej turystycznych zakamarkach miasta, to będę bardzo kontent.

Zgodnie z planem po śniadaniu ruszam w kierunku centrum do świątyni Minakszi. Zdaje się, że wszyscy ludzie i wszystkie drogi w mieście podążają w tym samym kierunku, do miejsca z górującymi nad miastem kolorowymi wieżami. Z bliska okazuje się, że te wieże, to dwanaście monumentalnych bram, pokrytych tysiącami malowanych rzeźb miejscowych władców i bóstw, umieszczonych w trzech pierścieniach murów okalających świątynię. Najwyższa z bram sięga 60 metrów. Za bramami, (tutaj niestety panuje zakaz fotografowania, więc nie podzielę się zdjęciami z wewnątrz świątyni), tak samo jak wcześniej w mieście, wszystkie drogi prowadzą w tym samym kierunku, czyli do głównej, usytuowanej centralnie budowli, w której wierni składają hołd bóstwom, palą kadzidła, rozsypują kwiaty lub pogrążają się w głębokiej modlitwie. Oprócz centralnego budynku świątyni, na całym obszarze kompleksu mierzącego bez mała 250 m na 250 m metrów znajduje się jeszcze kilkanaście pomniejszych budowli, z których główne powstały w latach 1560–1680, czyli około 1000 lat po tym jak przybyli w to miejsce przed Tamilami, Pandijowie  w VII wieku zbudowali Maduraj i utworzyli z niego stolicę swojego państwa. Kilkaset lat historii, kilka tysięcy metrów kwadratowych powierzchni, niezliczona ilość schodów, zakamarków, korytarzy i przesmyków, cudowne zapachy, wspaniałe relikwie i nieopisywalna atmosfera chłodnych pomieszczeń świątyni sprawiają, że pozostaję w niej kilka niespiesznie mijających godzin, a wszystkie inne punkty zwiedzania miasta przesuwam na jutro.

 Muzeum Pamięci Gandhiego położone jest, ze trzy kilometry od mojego hostelu, po drugiej stronie rzeki Wajhaj. Naturalnie idę pieszo. Nie ma lepszej formy poznawania miasta, niż długie spacery od jednej turystycznej atrakcji do drugiej. Zwłaszcza w porannej porze, gdy świat przygotowuje się do rozpoczęcia dnia. Straganiarze dopiero rozstawiają swoje bazary, rybacy z koszami pełnymi ryb zaczynają powoli je obrabiać i przygotować do sprzedaży na wynos lub na miejscu (przechodząc nad rzeką dziwiłem się, że można w niej złapać cokolwiek innego niż dur brzuszny czy inne choróbsko), szewcy, krawcy, fryzjerzy i nie wiem jak ich nazwać, ale jest ich tu sporo, faceci z deskami do prasowania i żelazkami (prasowalnicy?), wynoszą krzesła, lustra, deski i przygotowują swoje warsztaty do pracy pod gołym niebem. Garkuchnie też już mają zagotowaną wodę, a zapach parzonej kawy i smażonych w głębokim tłuszczu porannych przysmaków roznosi się w koło łechcząc mile nozdrza. Uwielbiam te poranne przygotowania do nowego, daj Bóg tak samo dobrego jak wczorajszy, dnia.

Nic, więc dziwnego, że dotarcie do wybudowanego w około roku 1670 zabytkowego pałacu Tamukkam należącego do Rani Mangammal z dynastii Nayak, w którym mieści się muzeum „Gandhi Memorial Museum”, zajmuje mi znacznie dłużej niż przypuszczałem. Nie szkodzi. Wyszedłem na tyle wcześniej, że dnia starczy mi aż nadto, a muzeum i tak otwierają dopiero za pół godziny. W sam raz by do spaceru przez kolorowe, ale bądź, co bądź brudne miasto, dołożyć spacer po czystym, zielonym, pięknie utrzymanym parku wokół pałacu, przed którego wejściem wita przybyłych wysoki pomnik ze znaną chyba wszystkim postacią, lekko przygarbionego z kijem w dłoni Mahatmy Gandhiego.

Zainaugurowane przez Jawaharlala Nehru 15 kwietnia 1959 roku muzeum nie odbiega niczym od innych tego typu placówek na całym świecie. Lśniące podłogi, szklane gabloty, mnóstwo bardziej i mniej drogocennych eksponatów i obsługa czujnie przypatrująca się gościom czy aby ktoś czegoś nie dotknie, gdzieś nie usiądzie, gdzie nie powinien lub nie daj boże zrobi zdjęcie nie w tym miejscu, w którym wolno. Znacznie bardziej lubię pachnące kadzidłami, natchnione nieziemską atmosferą świątynie niż sztywne, suche, bezduszne wnętrza muzeów. Aczkolwiek zdarzyło mi się bywać już w takich, które poza eksponatami miały duszę i atmosferę. Te tutaj nie ma. Szkoda. Natomiast ma naturalnie sporo eksponatów z historii i z życia Gandhiego i można bezsprzecznie znaleźć tu coś ciekawego. Wśród tych najmroczniejszych na przykład zakrwawiona odzież, w którą ubrany był Gandhi w chwili zabójstwa z rąk Nathurama Godse 30 stycznia 1948 roku w Nowym Delhi, lub wśród tych szokujących, listy napisany do Adolfa Hitlera, w którym Gandhi tytułuje go drogim przyjacielem.

Dosyć szybko mijam nudne dla mnie gabloty z listami, szybkim spojrzenie ogarniam resztę sal z rzeźbami i obrazami nieco dłużej zatrzymuję się przy wystawie zdjęć, kilka minut poświęcam na wyświetlany biało czarny film z Mahatmą w roli głównej i znowu jestem na zewnątrz.

Tym razem znacznie szybciej niż poprzednio pokonuję drogę na drugą stronę rzeki. Po kilkudziesięciu minutach marszu dochodzę do placu, który robi wrażenie jakby był w zupełnie innym świecie. Gdyby nie majestatycznie wchodzące mi co chwilę pod nogi, krowy, zupełnie zapomniałbym, że jestem w Indiach. Chociaż chrześcijańskich kościołów, kapliczek, krzyży i świętych figurek jest tu całkiem sporo, to jednak katedra św. Marii (St. Mary’s Cathedral Church) znana również, jako Kościół Matki Bożej Dolours, maluje się na ich tle niezwykle dostojnie. Zasługa to niewątpliwie nie tylko 150 letniej historia kościoła, ale, a może i przede wszystkim, cudownej architektonicznej mieszanki starorzymskich, europejskich i innych stylów.

W tym miejscu dwudniowa przygoda z Madurai  i stanem Tami Nadu powoli dobiega końca. Po raz ostatni wracam do hostelu, ostatnia po drodze tradycyjna, serwowana przy drodze na metalowych talerzach, kolacja, ostatnie spojrzenie z nader przyjemnego pokoju, w którym faktycznie czuję się jak Pipi, nie jak Anika i już nazajutrz ponownie ruszam dalej. Tym razem autobus zawiezie mnie do Kerali i odległego zaledwie o 150 km Munnar.     

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł