Dlaczego, po kilku godzinach jazdy krętą drogą, wzdłuż coraz wyższych gór Kerali, z pnącymi się po nich herbacianymi plantacjami i znikającymi w dole coraz głębszymi dolinami (Kerala to podobno najbardziej zielony i najładniejszy stan Indii), wysiadam z autobusu na zupełnym pustkowiu, kilka kilometrów przed niewielkim miasteczkiem Munnar? Nie wiem. Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć ani dzisiaj, gdy wystukuję na klawiaturze te słowa, ani wtedy, gdy wysiadam z autobusu. Być może platforma widokowa, tuż przy przystanku i rozlewający się z niej, niczym miód z kryształowego pucharu, cudowny widok, tak bardzo mnie przyciąga, że nie potrafię się oprzeć. Czym prędzej przeciskam się między grupką ludzi tarasujących wyjście, wyrzucam na ulicę plecak, potem siebie i czekając chwilę, by spaliny i turkot odjeżdżającego autobusu nie zakłócały mi smaku i radości napawania się nowym światem. Przytykam do ust puchar i piję z niego ile wlezie. Tam, w dali, cudownie iskrzy się w słonecznych promieniach srebrzysty wodospad – to pierwszy łyk. Góry z lewej i z prawej – dwa następne łyki, a za herbaciane tarasy, za wijące się miedzy nimi niczym wstążki drogi i za malownicze, zielone doliny, wlewam w siebie ogromny haust i dopiero po chwili, nieco oszołomiony zastanawiam się – co dalej.
Do centrum miasta mam tak daleko, że z plecakiem raczej nie dam rady. Tu gdzie jestem, oprócz przystanku, dużego skrzyżowania, platformy z nieziemskim widokiem i mnie, nie ma absolutnie nic. Cudownymi pejzażami mogę oczywiście dowoli się napoić, ale ani nie najeść, ani nie naspać. Pozostaje prosty wybór – albo znajdę tutaj w pobliżu jakieś miejsce do spania, albo muszę jechać dalej. Tylko jak i gdzie? Przyjdzie mi pewnie łapać stopa lub czekać na kolejny autobus – myślę, nie odrywając wzroku od porażających zmysły widoków. Trudno się w takich warunkach skupić. Szczęściem żyjemy w XXI wieku i w takich momentach nieodzownie mogę liczyć na wujka Googla. Kilka kliknięć w ekran smartfona i na zatroskanej przed chwilą twarzy pojawia się uśmiech. Blisko, dosłownie za dwoma zakrętami, jest hostel. I to, jaki! Mały biały domek stojący samotnie w gąszczu zielonych palm, już na pierwszy rzut oka wydaje się być wymarzonym miejscem na dłuższy, może nawet kilkudniowy pobyt. Wprawdzie kilka chwil później, idąc na pierwszą wędrówkę po okolicy, znajduję coś jeszcze fantastyczniejszego – drewniany domek do wynajęcia, usytuowany wysoko na drzewie, gdzieś na skraju lasu wydaje się być wymarzonym by w nim zamieszkać. Przynajmniej w pierwszej chwili tak mi się wydaje. Stosunkowo szybko koryguję jednak swój zachwyt. Czy aby na pewno chciałbym mieszkać na drzewie? Wdrapukę się po długiej, prowadzącej do wejściowych drzwi, drabinie, spoglądam na las z góry i wiecie, co? Raz i wystarczy. Wcale nie jest to takie wow, jak się wydaje. Zdecydowanie wolę swój mały biały domek z kolorowym ogrodem i miejscem do wygodnego się rozłożenia.
A propos pierwszej wędrówki po okolicy – jestem nią, tym co widzę, tym co czuję i dotykam po prostu w niebo wzięty. Dosłownie i w przenośni. Dosłownie, bo wchodząc na jakieś wyższe lub bardziej wyższe wzniesienie wydaje mi się, że cały świat mam u stóp. W przenośni, bo rozglądając się dokoła wydaje mi się, że jeżeli niebo istnieje, to właśnie tak musi w nim wyglądać. Długo przemykam między herbacianymi plantacjami, między zielonymi wzgórzami wzdłuż wijących się po nich ścieżkach i tylko szkoda, że przyciągające nieustannie mą uwagę, spływające w oddali masywne wodospady, są zbyt daleko by do nich dojść. A może jednak?
Jest taki jeden niedaleko i w dodatku przy drodze. Chyba mam plan na jutro 😉
Aby dojść, dojechać do wodospadu Lakkam muszę najpierw dostać się do centrum Munnar oddalonego o jakieś 10 -12 km. Załatwiam to zdezelowanym autobusem (oprócz kierownicy i daj Boże hamulca, bo zakręty i urwiska po drodze są znaczne, kierowca nie ma nic więcej pod ręką). Po kilkudziesięciu minutach grozy wysiadam na małym rynku pod katolickim, pamiętającym kolonialne czasy kościołem. Tu oczywiście nie jest już jak w niebie. Tutaj biedni, wychudzeni ludzie zdają się konkurować w wegetacji z paradującymi po drogach, równie chudymi krowami. Tutaj tragarze, często kobiety i dzieci, by zarobić kilka centów, uginają się pod ciężarem ogromnych worków wypełnionych po brzegi liśćmi herbaty. Tutaj wydaje się, że Bóg nie zapomniawszy o pięknie przyrody, zapomniał nieco o ludziach.
Drugi autobus, jadący daleko na północ do Udumalaipettai, jest już znacznie lepszy, aczkolwiek i tak daleko mu do europejskich norm. O ile w ogóle, o jakichkolwiek normach można tu mówić. Nie zmienia to jednak faktu, że mimo braku szyb, widoki za tym czymś, co można by nazwań oknem, są w dalszym ciągu cudowne, a zdaje się, że z każdym pokonanym kilometrem jeszcze piękniejsze. W końcu przejeżdżam przez teren Paku Narodowego Ervikulam, obok Calmelagiri parku słoni, gór Anamudi i jaskiń Devan. Wszystko to jednak tylko w zasięgu wzroku, a nie ręki.
Ręce mam już zajęte, czym innym. Właśnie dojechałem do wodospadu Lakkam i łapię spływające po skałach strugi wody. Lakkam to jednak bardziej wodospadzik niż widziane wczoraj w oddali wodospady, ale jako, że położony w tak znakomitym otoczeniu przyrody, przeto nawet mimo wątłych rozmiarów prezentuje się całkiem, całkiem i z pewnością warto się przy nim zatrzymać. Zatrzymać, pokąpać, poskakać i….i pofiglować z małpami. Tych jest tu sporo i jak to zwykle małpy, lubią robić małpie figle i nierzadko trzeba i z nimi i z figlami uważać. Bywa, że kończą się utratą prowiantu z torby, albo, co gorsza innych ważniejszych rzeczy (komórka, portfel etc) lub dotkliwym podrapaniem lub pogryzieniem. Właśnie czegoś takiego doświadczam. Obchodzi się na szczęście bez drapania, ale kilka kanapek przygotowanych na piknik pod wodospadem trafia do małpiego zamiast mojego żołądka. Nie protestuję, nie gonię, nie wyrywam. I tak nie mam szans, a lepiej się z tymi naszymi pół-braćmi nie za bardzo spoufalać.
Tą samą drogą, którą przyjechałem pod wodospad, wracam do Munnar. Tutaj, nie wiem czy Bóg, czy diabeł, podpowiada mi do ucha bym w dalszej drodze do hostelu coś pozmieniał. Nie lubię wszak w tę i z powrotem jeździć tą samą drogą i jeżeli tylko mogę, muszę coś zmienić. Ma to oczywiście różne skutki: czasami się gubię, czasami wracam znacznie później niż planowałem, czasami jest uroczo, a czasem straszliwie, ale zawsze lub przynajmniej przeważnie, zmiany wróżą początek nowej przygody. No to zmieniam i miast czekać na kolejny autobus postanawiam wracać pieszo. Jakby tego było mało przy pierwszej nadarzającej się okazji skręcam z głównej drogi, w boczną prowadzącą nie wiadomo, dokąd ścieżkę. Coś mi mówi, że to dobry kierunek. Na skróty hihi. Kierunek, a jakże – jest dobry, tylko droga wydłuża się pewnie dwukrotnie, a może i więcej. Kamieniste góry, rwące w dolinach potoki i spływające po skałach wodospady, co rusz każą mi szukać nowego przejścia. Kto mnie zna to wie, że w to mi graj. Takie utrudnienia lubię najbardziej i mimo coraz obficiej ściekającego po plecach potu niestrudzenie szukam nowych dróg. Tak się w tej robocie zapominam, tak się w tę piękność natury zagłębiam, że nie zauważam, że nie zauważam coraz szybciej zachodzącego słońca. W ostatnie chwili przed zapadnięciem ciemności udaje mi się na szczęście zejść do asfaltowej szosy i pozostawić na niej niepokój, który przed chwilą nieźle mną potrząsnął. W nawet najładniejszych górzystych okolicach wraz z zapadnięciem zmroku robi się nieprzyjemnie i trzeba uciekać. Zwłaszcza jeśli jest to w tak nieznanym terenie jak ten w Indiach.
No, dobrze. Udało mi się na czas opuścić góry, znaleźć drogę, a żeby było jeszcze weselej udaje mi się nawet znaleźć duży skrót. Wczoraj spacerując po okolicy zauważyłem długie biegnące w kierunku mojego hostelu rury, Nawet je sfotografowałem. To są na pewno te – myślę, stawiając ostrożnie stopę na jednej z nich i powoli schodząc po niej do domu. Dobrze, że zawsze noszę ze sobą czołówkę. Bez niej nie byłoby szans. Z nią też nie jest łatwo, ale z pewnością dzięki rurczanemu skrótowi, jestem ponad godzinę wcześnie w łóżku. Muszę szybko się naspać, bo jutro rano ruszam dalej.
A jednak nie ruszam. Znaczy ruszam, tylko w zupełnie innym kierunku niż planowałem. Rano, zgodnie z wczorajszym zamierzeniem, stoję w drzwiach z zarzuconym plecakiem. Wszystko mam przygotowane – wiem, dokąd chcę jechać i wiem jak to zrobić. Wiem, że muszę się spieszyć by zdążyć na autobus i wiem, że muszę już wychodzić. Już zamykam za sobą drzwi, już stoję na zewnątrz, gdy nagle, podobnie jak wczoraj, dobiega mnie jakiś głos i zmienia mi plany. Tym razem nie jest to głos diabła czy anioła szepczącego mi coś do ucha. To jak najbardziej realny lekko ochrypły głos gospodarza hostelu. Słuchaj, mówi – jeżeli masz czas i ochotę to jedź autobusem do Palani. Tam schodzą się ze wszystkich stron pielgrzymi, (rocznie około 4 milionów) by w ogromnej świątyni na górze oddać cześć i pokłon popularnemu hinduskiemu bóstwu Murugan. Palani leżąca około 120 km stąd, w stanie Tamil Nadu, to najważniejsze miejsce religijnego kultu w południowych Indiach, a dostać się tam nie jest trudno, więc ci polecam – kontynuuje, a ja się już zastanawiam. Hm – myślę zrzucając na ziemię plecak. Czasu w sumie mam sporo, ochota też by się znalazła, a skoro tubylec mówi, że warto, to pewnie warto. Już od dawna wiem, że tubylcy to lepsze źródło informacji, niż nawet najlepiej napisany przewodnik i nigdy się nie zawiodłem słuchając ich rad. Przenosząc plecak do pokoju i przedłużając pobyt o kolejne dwie doby mam nadzieję, że i tym razem tak będzie.
Następny poranek budzi mnie długo przed wschodem słońca. Znowu jadę do Munnar. Tam, przesiadka i dalej do Palani. Jest tak wcześnie, że i w naszym i w mijających nas autobusach większość ludzi jeszcze śpi. Mam nadzieję, że poza kierowcą. Droga jak zwykle kręta, wąska i miejscami ogromnie stroma. Po prawie 4 godzinach trzymanie duszy na ramieniu z wyraźną ulgą wysiadam na dworcu w Palani. Wysiadam i od razu przecieram ze zdziwienia oczy. Śnię czy jestem w zupełnie innym świecie? Indie zaskakują mnie po raz kolejny. Tłumy ludzi już widziałem. Ale tak kolorowe tłumy widzę po raz pierwszy. Od pomarańczowych, żółtych, zielonych, czerwonych i wszystkich innych barw, sari aż mieni się w oczach. Do tego pomalowane twarze, stroiki z palm, mnóstwo religijnych rekwizytów i miarowo wystukiwane rytmy na bębnach, sprawiają, że po raz kolejny trochę trwa zanim wychodzę z szoku, który w Indiach, co rusz mnie nachodzi. Po wyjściu z szoku, równie powoli wychodzę z autobusu i już nieco oswojony z nową sytuacją ruszam w kierunku góry z połyskującą na szczycie świątynią. Większość podąża w tym samym kierunku, więc doskonale wiem gdzie iść.
Jeżeli piszę o tłumach na dworcu autobusowym i po drodze w kierunku świątyni, to mam na myśli tłumy. To, co zastaję u stóp góry przy schodach prowadzących do świątyni nie można już chyba opisać tym określeniem. Myślę, że na taką masę zebranych w jednym miejscu ludzi nasz słownik nie znalazł jeszcze odpowiedniego słowa. Mysz się pewnie w tym tłoku nie zmieści, a co dopiero ja – myślę, zastanawiając się, którędy najlepiej się przedrzeć. W końcu się przedziera, a dalej jest jeszcze gorzej. W jakiś niepojęty sposób udaje mi się przeforsować bramę przed schodami, potem przez kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt minut pokonać kilkaset schodów, by w końcu na górze trafić w coś, z czego nie mam już wyjścia. Nawet nie bardzo rozumiem jak się to dzieje. Dopiero, co udało mi się wyskoczyć z falującego tłumu, zaczerpnąć nieco powietrza, nacieszyć wzrok cudownym widokiem rozciągającym się z góry na całą okolicę, a już następna fala, niczym woda poruszająca młyńskim kołem, cięgnie mnie z sobą i rwie w kierunku wejścia do świątyni. Wcale nie mam ochoty tam wchodzić, ale nim się orientuję nie mam już wyjścia. Pewnie, by zapobiec stratowaniu przez tłum, odtąd cała trasa do miejsca z figurką boga Murugana ogrodzona jest barierkami i poruszać się można już tylko w jednym kierunku. Nie wyjdę. Krok za krokiem powoli przechodzę przez liczne komnaty świątyni, aż w końcu staję w miejscu, które wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne. Znaczy miejsce, jak miejsce, nic nadzwyczajnego – ot niewielkie pomieszczenie, na środku cokół ze stojącą na nim figurą, palące się tu i ówdzie świeczki, kilku półnagich guru (religijnych przewodników) i unoszące się w powietrzu zapachy kadzideł, czyli dokładnie tak jak w każdej świątyni być powinno. Natomiast to, co się dzieje dookoła przekracza poznawcze możliwości moich zmysłów. Po raz kolejny stojąc oszołomiony przez kilka chwil nie mogę wyjść z osłupienia. Szloch kobiet, krzyk mężczyzn, drgające niczym w transie dziesiątki ciał, wyciągnięte ku górze ręce, spazmy, mieszające się z wyciem, dobiegające z zewnątrz odgłosy bębnów i napierający na mnie ze wszystkich stron kolorowy tłum powodują, że sam wpadam w jakiś dziwny stan pomiędzy błogością a histerią. Indie szokują mnie ponownie.
O szybkim wyjściu oczywiście też mowy nie ma. Muszę trzymać się fali i dopiero poza murami świątyni mogę ponownie odsapnąć. Odsapnąć i odpocząć. Dla zmęczonych, spragnionych i głodnych pielgrzymów przygotowano posiłek. W ogromnej zakratowanej hali rozstawiono długie na kilka metrów stoły. Każdy, kto zechce (a przypominam, że rocznie odwiedza to miejsca kilka milionów ludzi) dostaje ogromny zielony bambusowy liść, siada przy stole i czeka. Kilku młodych chłopców z wiadrami i chochlami w dłoniach maszeruje wzdłuż stołów i jednym ruchem ręki nakłada na liść zawartość wiadra. Każdy ma w wiadrze coś innego. Jeden częstuje ryżem, drugi sosem, trzeci fasolą i tak dalej. Jest też butelkowana woda. No cóż, skoro przeszedłem męki i katusze związane z przywitaniem lokalnego bóstwa, to pewnie, jako pełnoprawny pielgrzym mam i ja prawo zasiąść za stołem. Ryż z fasolą i ostrym sosem jak nic poprawiają mi nastrój.
Czas się zbierać z powrotem. Mimo, że jest mi już nieco spieszno, bo do Munnar droga daleka, a o której odjeżdża jakiś autobus tego naturalnie nie wie nikt, zostaję jeszcze kilka chwil u podnóża góry przy głównej bramie. Tutaj teraz dopiero się rozkręca i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Szkoda by było bym i w tym spektaklu nie uczestniczył. Pomalowani i poprzebierani mężczyźni już nie tylko wybijają miarowo rytmy na werblach i potężnych bębnach, ale walą w nie z coraz większą siłą i prędkością, tak że nie widać pałeczek i nie słychać kiedy jedno uderzenie się kończy, a drugie zaczyna. Kobiety w kolorowych sari, z drewnianymi ołtarzami na ramionach, starają się dotrzymać tempa i kręcą się wokół siebie tak szybko i tak długo dopóki nie padną na podtrzymujące je setki wyciągniętych z tłumu rąk.
Tam gdzie tłum się nieco przerzedza udaje mi się nagrać króciutki filmik i pstryknąć kilka zdjęć, które jedna z powodu zapadającego zmroku i szybkości ruchu nie wychodzą i są to ostatnie rzeczy, które robię w świątyni Palani przed powrotem do domu. Jutro już definitywnie ruszam dalej w kierunku morza.
Mocne.Pozdrawiam.