Pierwsze moje nadmorskie miasto, po zachodniej stronie Indii, to Kochi, leżące zaledwie 120 km od Munnar. 120 km, które ponownie pokonuję lokalnym, leciwym autobusem. Mimo, że bardzo się staram, droga i tym razem nie pozwala mi w spokoju nacieszyć się mijającymi widokami. Nie wiem, czy bardziej mam się trzymać rozpadającego się siedzenia, by nie spaść z niego na kolejnym zakręcie, czy bardziej metalowych prętów w oknie by lepiej widzieć to, co zanim ucieka? Wychodzi na to, że ćwiczę swoje ręce na przemian. Na zakrętach mocniej trzymam się prawą, krzesła, na prostej bardziej lewą, okna i jakoś cztery godziny jazdy mijają. Mimo że niewygodnie i męcząco nie są to jednak godziny stracone. W dalszym ciągu jestem w Kerali, która, jak już wspominałem, jest jednym z najzieleńszych i najładniejszych stanów Indii i mimo iż zbliżając się do morza powoli żegnam zielone wzgórza, srebrne wodospady i zagubione między nimi miasteczka, to jednak wciąż mogę do woli się nimi cieszyć.

Samo Kochi nie jest już tak ładne. Wprawdzie morze widać już i czuć, ale o błękitnych falach, złotych plażach i prężących się na słońcu palmach mogę tylko pomarzyć. Na te muszę poczekać aż dotrę do następnego stanu, do Goa. Jednak z jedynego albo nawet dwóch atrybutów bycia nad morzem korzystam w Kochi dość skrzętnie. Płaski teren pozwala na długie poranne bieganie, a wspaniałe zachody słońca, za którymi się już nieco stęskniłem nie pozostawiają wiele do życzenia

Zaczynam od biegania. Wraz z pierwszymi promieniami słońca, długą, ładnie położoną wzdłuż morza promenadą dobiegam do parku. Tutaj niespodzianka. Park w godzinach porannych i wieczornych (na noc jest zamykany) udostępniony jest tylko sportowym aktywistom (biegacze, gimnastycy itp.), a wartownik przy bramie uważnie obserwuje, czy aby kto nie udaje. Mnie przepuszcza bez mrugnięcia okiem. Znaczy się wyglądam sportowo hehe. Skoro tak to nieco przyspieszam, dobiegam do zatoki z rozłożonymi wielkimi sieciami, stanowiącymi swoisty symbol miasta (koniecznie muszę tu wrócić o zachodzie słońca – notuję w pamięci) i zatoczywszy ponad 12 kilometrowe kółko wracam do domu.

Jako, że miasto nie bardzo wpada mi w oko, planuję dzisiejszy dzień poświęcić bardziej sobie niż zwiedzaniu. Mimo, że robię wszystko co należy: pranie, czyszczenie plecaka, przegląd potrzebnych i mniej potrzebnych w nim rzeczy oraz gorąca kąpiel, golenie i wszystko to, na co zwykle w podróży nie ma albo czasu, albo warunków, to i tak do wieczora i zachodu słońca pozostaje mi ponad pół dnia. W takim razie cóż – „świeżutki, ogolony, dobrze czując się i zdrowo wkładam świeże kalesony i koszulkę flanelową” i niczym cysorz z piosenki Tadeusza Chyły, chcąc nie chcąc idę przyjrzeć się niezbyt ładnemu miastu.

Niezbyt ładnemu? No proszę – kto tak powiedział? Pozory i pierwsze wrażenie nie po raz pierwszy wiodą mnie na manowce. Wystarczy trochę bardziej zagłębić się w pozornie brudne, cuchnące portowe miasto, a między zatłoczonymi, pełnymi skuterów i spalin ulicami, między odrapanymi domami, zasypanymi śmieciami kanałami, między leżącymi krowami i snującymi się bez celu psami, można znaleźć kilka ładnych perełek.

Pierwsza z nich to muzeum, którego wejście z racji połamanych krzyży bardziej przypomina urząd gestapo z czasów II wojny niż siedzibę kultury i sztuki. Zresztą i do swastyk symbolizujących tutaj szczęście (dosłownie – przynoszące szczęście) i do gwiazd na czerwonym tle, sierpów, młotów i portretów Che Gevary, symbolizujących prawdopodobnie niechęć wobec zachodniego kapitalizmu (ciekawe, że najwięcej ich tam, gdzie brud, smród i ubóstwo) od dawna wędrując po Azji się przyzwyczaiłem i nie robi to już na mnie wrażenia. W dosyć ciekawym pod względem zbiorów muzeum dowiaduję się, że liczące dzisiaj około 600.000  mieszkańców Kochi datuje swoje powstanie na VII wiek, że założyli je właśnie wtedy żydowscy kupcy, że jego rozkwit przypada na wiek XII, że od 1102 roku był stolicą królestwa Koczinu, no i w końcu, że dzisiaj jak i przed wiekami jest jednym z głównych portów Indii. Sama nazwa Koczin wskazuje na to, że od zarania miejsce to kojarzyło się z portem, bo prawdopodobnie pochodzi od słowa kaci, co oznacza właśnie port. Jest jeszcze drugie wyjaśnienie wskazujące na słowo kochazhi (mała laguna), od którego również może pochodzić dzisiejsza nazwa Kochi, co jednak i tak w dalszym ciągu wskazuje na ścisłe powiązanie z morzem i jego rolą w życiu społecznym dawnych i dzisiejszych mieszkańców.

Spotkania z historią nie kończę na muzeum. Zwiedzając stary pamiętający kolonialne czasy cmentarz jeszcze przez chwilę pozostaję w historycznej aurze minionych wieków, by za kilka przecznic przenieść się w bardziej metafizyczne, aczkolwiek trzymające się dalej historycznej sfery, klimaty. Kilka chrześcijańskich kościołów, z bazyliką Santa Cruz na czele, kilka buddyjskich świątyń, meczetów i przede wszystkim hinduskich sanktuariów sprawia, że przez jakiś czas czuję wokół siebie wielką duchowość i to bez względu na rodzaj wyznawanej w danym miejscu wiary.

Przeskakując na drugą stronę ulicy, mijając jeszcze kilka podupadłych domów wydaje mi się, że powoli zbliżam się ku współczesności, ale to tylko ułuda. Współczesność w naszym rozumieniu, ta z XXI wieku, jeszcze tu nie dotarła. Wygląda na to, że czas zatrzymał się tutaj, tak na oko 100 lat temu i nie wydaje mi się by szybko miał ruszyć. Upadające manufaktury, w których nędznie ubrani ludzie sortują, suszą, pakują i przechowują wszelkiego rodzaju przyprawy, pamiętają z pewnością czasy panowanie angielskich spółek handlowych i jedynie mile drażniące nozdrza, zmieszane zapachy wanilii, cynamonu muszkatu, imbiru etc. są pozytywnym echem tamtych dni. Podobnie jest dalej, gdzie współczesna pralnia, suszarnia i prasowalnia z pewnością nie zmieniła od 100 lat ani swego wyglądu, ani wyposażenia. Tak dziś jak i kiedyś praniem zajmują się kobiety przerzucając i uderzając w nie specjalną deską. Do suszenia bez zmian służą rozciągnięte na wielkim, ogrodzonym placu, sznury, a do prasowania ciężkie żelazka z duszą.

To samo tyczy się rybołówstwa i obróbki ryb, ręcznego rzemiosła, wszelakiego rodzaju ulicznego handlu itp., itd. Przykładów zatrzymanego czasu mógłbym jeszcze sporo wymienić, ale brak mi już czasu. Właśnie orientuję się, że dzień, mimo że powoli się zaczął, to jednak szybko ucieka i czas skierować kroki ku lagunie i rozwieszonym tam rybackim sieciom. Mam nadzieję, że wraz z zachodzącym słońcem stworzą malowniczą kompozycję dla mojego oka i aparatu. Nie mylę się.

Zatopiona w różowym świetle, zapadającego za laguną słońca, nowoczesna część miasta i powiewające w jego zachodzącym blasku, niczym proporce na wietrze, rybackie sieci, robią na mnie ogromne wrażenie. Tak ogromne, że w formie przeprosin za pierwsze nierozważne o mieście mniemanie, następnego ranka, tuż przed odjazdem, bez cienia wątpliwości pstrykam sobie pamiątkowe zdjęcie na tle napisu I Love Kochi i szczerze się na nim uśmiecham. Indie zaskoczyły mnie po raz następny – tym razem pozytywnie. Oby nie było to po raz ostatni.

    

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł