Co dalej? Co dalej – to tylko dwa, a może aż dwa, słowa, które powodują niewyobrażalny chaos w mojej głowie. W trakcie już kilkuletniej podróży nie przypominam sobie, abym był w takiej sytuacji, żebym nie wiedział – co dalej? Może z jednym małym wyjątkiem, kiedy 6 lat temu przyleciałem do Buenos Aires. Wtedy wydawało mi się, że bez planu i celu będę taki „free”. Szybko się jednak zorientowałem, że nie tędy droga do wolności, ułożyłem jako taki plan i dopiero poczułem się spokojny. Potem już jakoś tak mi się czerwona linia na mojej mapie świata układała, że z mniejszymi lub większymi zakolami, zawsze prowadziła do przodu. A teraz? Teraz przede mną morze, po prawej morze, po lewej morze, a za mną ląd, na który nie mogę wrócić. Za mną Chiny, do których potrzebna wiza, a że ta już się skończyła, przeto mam szlaban. Muszę zatem przez morze. Muszę dokądś lecieć. Ale dokąd? Wydawałoby się, że od atrakcyjnych celów dookoła aż się roi. To prawda. Ale oprócz ewentualnych miejsc, do których chciałbym dotrzeć, mam jeszcze inne priorytety, które powodują, że wszystko przestaje być takie proste. Po pierwsze, bardzo się cieszę, bo umówiłem się z Asią na początek stycznia na Sri Lance, czyli zaraz po Nowym Roku muszę tam być. To fajnie, tyle tylko, że do tej pory to jeszcze szmat czasu, który muszę sobie jakoś zorganizować. Do dyspozycji mam około półtora miesiąca i raz nie wiem, czy to aż półtora, czy tylko półtora. Na bardzo dalekie cele to za krótko, a żeby siedzieć w jednym miejscu, za długo. Po drugie, po kilku miesiącach wędrowania non stop przez Syberię, Mongolię i Chiny marzy mi się trochę lenistwa. Najlepiej na bezludnej wyspie z gorącym piaskiem i rafami koralowymi przy brzegu, a o takie miejsca na ziemi coraz trudniej. Po trzecie w miarę możliwości chciałbym w tym czasie jeszcze coś interesującego zobaczyć, coś zwiedzić, czegoś zaznać, a takich rzeczy też trzeba poszukać. No i po czwarte, piąte i dziesiąte cała logistyka połączeń, ceny biletów samolotowych itp. itd. To wszystko nie pozwala mi na podjęcie szybkiej decyzji.

Nie dziw przeto, że jak tylko spoglądam na mapę okolicy, myśli rozfruwają mi się niczym stado wróbli przestraszonych rzuconym kamieniem i bardzo się głowię by je na powrót jakoś poskładać. Niezależnie od tego na jak dalekie lub bliskie wyprawy odkrywcze je wysyłam, ciągle coś mi nie pasuje, coś się nie składa, albo zwyczajnie się nie podoba.

Nowa Gwinea! Ten kierunek od dawna mnie kręci. Z pewnością mnóstwo tam nowych, ciekawych miejsc, zupełnie inna kultura, wysokie góry, dziewicze dżungle, koralowe rafy i tropikalne plaże, czyli wszystko, co potrzebuję. Ale? Ale odpada! Ceny biletów są dla mnie nie do przeskoczenia, tym bardziej, że muszę lecieć z Hong Kongu, a wracać na Sri Lankę, a takich połączeń w tym czasie w ogóle nie ma. Nijak do ogarnięcia. Szkoda.

Australia. Też dobry kierunek, mimo, że już tam byłem. Tylko, co z tego, że byłem, skoro Australia to wielki kraj, a ja liznąłem zaledwie trochę południa i południowego wschodu. A północ? Północ, gdzie nie tylko żyją krokodyle, jadowite pająki, rekiny i cała reszta, która nic nie robi tylko czeka by Cię zeżreć, ale są jeszcze najcudowniejsze na świecie rafy koralowe, piękne plaże i moc innych atrakcji. Hm? Australia odpada z powodów podobnych do Nowej Gwinei. Chociaż połączeń zdecydowanie więcej, to i tak nie ogarnę, bo na pytanie – czy opłaca się tak długo i tak drogo lecieć na inny kontynent na raptem kilka tygodni? – mam tylko jedną odpowiedź. Nie opłaca.

Sprawdzam jeszcze Tajwan, Filipiny, Indonezję, Malezję, Wschodni Timor i wszystko z takich czy innych powodów odpada. Albo drogo, albo nie ma połączeń, albo mało interesująco, albo, co chyba najważniejsze, nie ma koralowców, błękitnego morza i bezludnych plaż. Ciekawe czy w ogóle gdzieś jeszcze takie są? – zastanawiam się w duchu i nagle przypominam sobie Jurka. Jurek coś wspominał, że był na takich cudownych, koralowych wyspach gdzieś pomiędzy Wschodnim Timorem, a Nową Gwineą. Muszę do niego zadzwonić. Jurka Oleszka poznałem ponad rok temu w Indonezji na wyspie Flores, gdy wspólnie z nim, Asią i Jolką, spędziliśmy kilka wspaniałych dni, przebijając się z jej wschodniego wybrzeża na zachodnie. Wtedy właśnie opowiadał nie tylko o koralowych wyspach, z których właśnie przybył do Indonezji, ale też o innych ciekawych zakątkach świata, a przede wszystkim Gruzji, po której jest przewodnikiem. Dzwonię. Te wyspy, to Archipelag Banda, na północ od Wschodniego Timoru – mówi, a ja notuję. Trochę jeszcze gadamy, wymieniamy kilka uwag, opowiadamy, co się przez ostatni rok wydarzyło, kto gdzie był i na koniec umawiamy się na sierpień, wrzesień przyszłego roku w Gruzji. On będzie tam z grupą, a i ja w tym czasie też już powinienem się tam kręcić. Los chce jednak inaczej. Trudno mi się z tym pogodzić, ale pisząc te słowa, wiem już, że się nie spotkamy. Nie tylko zresztą w Gruzji, ale w ogóle na tym świecie. Jurek zmarł kilka miesięcy po naszej rozmowie w wieku zaledwie 57 lat. Czyżby faktycznie trzeba było się aż tak spieszyć, by zdążyć zrealizować swoje marzenia? Nie wiem. Nikt nie wie. Może tylko Jurek wie. Może wędruje teraz z plecakiem po ładniejszych terenach niż rodzinny Kraków, upojna Gruzja, egzotyczna Indonezja, czy cudowne wyspy Banda? Wierzę, że tak jest i życzę mu i wszystkim, którzy wędrują po niebiańskich połoninach ciekawej drogi i dosłownie iście rajskich krajobrazów.

Wyspy Banda odpadają. Ani dolecieć, ani wrócić nie ma jak. Ale, ale …. (!) Szukając na mapie wskazanego przez Jurka archipelagu Banda mój wzrok mimowolnie zatrzymuje się na ułamek sekundy na dwóch wystających z wyspy Sulawesi (Celebes) językach i małych między nimi plamkach. Te plamki to, tropikalne, prawie bezludne wysepki otoczone podobno cudnymi rafami koralowymi!!! Czyżby to było to, czego szukam? Czyżby Jurek był spiritus movens pomysłu, który świta mi w głowie? Sprawdzam. Robi się ciekawie. Wyspy są podobno fantastyczne, a najciekawsze jest to, że zaraz nad Sulawesi leży Borneo, które również zawraca mi w głowie. Borneo to trzecia największa wyspa świata, która, może nie cała, ale leżący na niej sułtanat Brunai, już od dawna mam w głowie jako ewentualny cel. Gdyby się udało to wszystko jakoś połączyć to byłbym bardzo rad. Próbuję.

Z długopisem i aplikacją tanich połączeń lotniczych w ręce i mapą przed oczami, liczę, kreślę, zapisuję i deliberuję całą noc. Nad ranem mam plan. Puste miejsce w głowie, takie sade vacante, po Hong Kongu, które było moim celem przez ostatnie pół roku, obsadzam wyspą Batudaka w zatoce Tomini przy indonezyjskiej wyspie Sulawesi, pakuję plecak i bez oglądania się za siebie, bez wzruszenia, żegnam ciasny, brudny, śmierdzący pokój w drapaczu chmur w centrum Hong Kongu i ruszam na lotnisko w stronę zupełnie innego świata. Świata, który już wprawdzie trochę poznałem, ale który, jestem pewien, ponownie mnie zaskoczy i zachwyci. Indonezyjskie wyspy i okolice zawsze są fascynująca.

Zanim jednak wyląduję w zielonych lasach Malezji i złotych plażach Indonezji czeka mnie jeszcze jedna niespodzianka. Bangkok! Plan jest taki: Najpierw lecę na jeden dzień do stolicy Tajlandii (z Hong Kongu do Bangkoku połączeń jest mnóstwo i wszystkie w przystępnej cenie. Stamtąd też mam najtańsze i najlepsze połączenie do Colombo na Sri Lance, a i z Indonezji przez Bali też nie jest trudno i drogo dolecieć do Tajlandii). Bangkok i Kuala Lumpur to najlepsze i najczęściej chyba odwiedzane lotniska przesiadkowe w Południowej Azji, dlatego tak często do nich zaglądam i zawsze jednakowo się cieszę. W hostelu w Bangkoku zostawię (przynajmniej tak zakładam) na półtora miesiąca plecak z niepotrzebnymi do leżenia na plaży i snorkowania, rzeczami, i na Borneo do Kota Kinabalu polecę sobie tylko z bagażem podręcznym.

Borneo? A jednak Borneo. Dlaczego Borneo, a nie od razu wyspa Batudajka? Tak udało mi się wszystko poukładać, że leniuchowanie na rajskiej wyspie musi chwilę poczekać. Przełożyłem je na ostatni tydzień wypadu w tę część świata, bo przecież kilku tygodni na plaży to nawet najpiękniejsza blondynka z najcudowniejszą opalenizną i najdłuższymi paznokciami nie wyleży, a co dopiero ja. Zanim zacznę się wygrzewać pod zielonymi palmami najpierw odwiedzę malezyjskie, zielone Borneo z wydzielonym sułtanatem Brunai, poskaczę trochę po dżungli i przy okazji może spotkam jednego, albo drugiego żyjącego na wolności, nie tak dalekiego kuzyna, orangutana. Potem przejdę na indonezyjską część wyspy i jakoś (mam nadzieję, że pływają tam promy lub statki) dopłynę do północnego Sulawesi i raz, raz dotrę na wymarzone wyspy. Czy tak będzie? Czas pokaże. Jedno jest pewne, że jakoś na pewno będzie. Przecież jeszcze nigdy tak nie było żeby jakoś nie było (jak mawiał Szwejk), a dowodem na to niech będzie moja, jakże już długa wędrówka, w trakcie, której zawsze jakoś jest. Intuicja, czyli wypadkowa przeżytych w podróży doświadczeń i przeczuć, podpowiada mi, że będzie dobrze. Bardzo dobrze.

No dobrze, skoro ma być dobrze to dosyć tego planowania i rozmyślania. Czas ruszyć z miejsca. Nie po to Kopernik tyle się zastanawiał i ruszył ziemię, żebym ja teraz stał w miejscu i się tyle zastanawiał. Lecę do Bangkoku. Ogromne skrzydła metalowego ptaka unoszą mnie ponad zatokę Viktorii, ponad Hong Kong, ponad Chińskie Morze i w końcu ponad Chiny, na które patrząc wstecz i z góry, mam ambiwalentne uczucia. Chciałem w tym miejscu pokusić się o kilka zdań podsumowania miesięcznej drogi przez „Kraj środka”, ale jakoś nie mogę. Tyle sprzecznych wspomnień jednocześnie siada mi na karku, że nijak nie mogę ustalić, które bardziej mi ciążą, a które uskrzydlają. Mam nadzieję, że obecni, lub przyszli czytelnicy bloga, bo przecież po to go piszę, żeby porządkując szybko przebiegające wydarzenia, dłużej je zatrzymać, sami sobie odpowiedzą na pytanie, jakie naprawdę są Chiny? Czy warto do nich jechać i jaki jest mój stosunek do doznanych w nich przeżyć? 

Ja tymczasem lądując właśnie w moim ukochanym Bangkoku nie tylko duchem, ale i ciałem jestem już w zupełnie innym świecie. Przy wejściu, mimo bardzo późnej pory (jest już po 10 wieczorem), z ogromnego portretu, wita mnie jak zwykle uśmiechnięty król Tajlandii Rama X (Maha Vajiralongkorn) Portretów króla począwszy od lotniska, poprzez dworce, urzędy, szkoły, sklepy, a skończywszy na każdym drogowym skrzyżowaniu w całym państwie jest mnóstwo i mimo, że już się do nich przyzwyczaiłem to jednak ten pierwszy, na lotnisku, zawsze wywołuje lekkie zdziwienie. No cóż – co kraj do obyczaj, powtarzam sobie przy takich okazjach i wzorem mijających mnie Tajów lekko skłaniam przed obrazem głowę. Próbuję w ten sposób, dopasować się do otoczenia, wiedząc, że za chwilę bardzo będę się od niego różnił.

Wszyscy po odebraniu bagażu i pieczątki wjazdowej do paszportu, czym prędzej ruszają ku szklanym drzwiom prowadzącym na autobusowe i taksówkowe przystanki, a ja odwrotnie. Ja zostaję. Na pierwszym piętrze, w hali odlotów, szykuję sobie przytulne posłanko. Zamiast pędzić na złamanie karku nocnym autobusem do centrum i szukać w ciemnościach hostelu, pierwszą tajlandzką, ciepłą noc, spędzam spokojnie bez pośpiechu na lotnisku. Uwielbiam takie koczownicze warunki. Metalowy kubek z herbatą, dmuchany materac, lekki śpiwór i miękki jasiek pod głowę to wszystko, czego mi teraz trzeba.  

Rano, orientuję się, że w Bangkoku czuję się już prawie jak w domu. Pamiętam skąd odjeżdżają autobusy do centrum, ba pamiętam nawet jaki numer. Wiem gdzie kupić bilet i gdzie wysiąść. A najlepsze, że wiem jak najkrócej dojść na ulicę, na której zarezerwowałem sobie hostel i rykszarz mimo usilnych starań nie ma szans mnie przekonać bym skorzystał z jego usług. Twierdzi, że muszę iść ponad 3 kilometry. Ja wiem, że to może być maksymalnie 400 -500 metrów więc dłużej nie dyskutuję zarzucam plecak i idę pieszo.

Tym razem hostel wyszukałem sobie w samym centrum, bardzo blisko głównej turystycznej ulicy Thanon Khao San, którą opisywałem w poprzednich artykułach, bawiąc ostatnio w Bangkoku. Dlaczego tym razem w centrum, mimo, że tu zawsze jest bardzo głośno i jasno, a nie jak ostatnimi razy na obrzeżach w spokoju i ciszy? Właśnie dlatego. Wracam przecież do Bangkoku tuż przed Nowym Rokiem, a gdzie go lepiej powitać jak nie w centrum w hałasie, tańcach i muzyce? Później może już nie być miejsc, więc na wszelki wypadek rezerwuję hostel już teraz i spróbuję zostawić w nim do powrotu mój plecak.

Bliskość ulicy Thanon Khao San ma jeszcze jedną zaletę. Na niej i w pobliżu jest niesamowicie dużo knajp, barów i straganów z najlepszym na świecie jedzeniem. Tajska kuchnia nie ma sobie równych, a ja już jestem tak głodny i tak spragniony jej specjałów, że chyba cały i jedyny dzień, jaki zostaję w Tajlandii, spędzę na ulicy, tułając się od knajpy do knajpy i kosztując wszystkiego po trochu. Chciałbym w jakikolwiek sposób oddać to, co czuje moje podniebienie delektując się na przemian pikantnymi, słodkimi i kwaśnymi smakołykami, ale w całym szalonym i niepohamowanym zachwycie brakuje mi liter składających się w logiczny ciąg słów, którymi mógłbym ten zachwyt opisać. To jest po prostu Tajlandia, to jest Bangkok. Smacznego 🙂 

Zgodnie z przewidywaniami w hostelu udaje mi się zostawić na kilka tygodni plecak i już po kilkudziesięciu godzinach po wylądowaniu, z pełnym brzuchem tajskich smakołyków i głową pełną wrażeń, bo chociaż w Bangkoku zatrzymałem się tylko na chwilę, to wrażeń i tak mam całą moc, ponownie jestem na lotnisku. Tym razem olbrzymie skrzydła metalowego ptaka unoszą mnie nad półwysep Bengalski, nad zatokę Tajlandzką i w końcu nad Morze Południowochińskie by prowadząc na południowy wschód, coraz bliżej równika, pojawić się nad górzystymi, zarośniętymi gęstą dżunglą terenami północnowschodniego Borneo. Ląduję w Kota Kinabalu

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł