Szybka przeprowadzka z gigantycznego, przeludnionego, głośnego, napchanego drapaczami chmur, wiaduktami i autostradami, jak świąteczna babka bakaliami, Hong Kongu, do małego, trudnego do znalezienia na mapie, leżącego gdzieś pośród gór, między nieprzebytą dżunglą, a skalistymi brzegami Chińskiego Morza, Kota Kinabalu, to jak przesiadka na środku skrzyżowania, z ogromnego, wypasionego w skóry i aluminium Lamborghini, do drewnianej, skrzypiącej furmanki, ciągniętej przez zabiedzonego osiołka. No i teraz zależy, co kto lubi. Ja, od dawna marzę, o przyhamowaniu, więc nie tylko nie mam z przesiadką problemu, ale w dodatku małe, położone z dala od cywilizacji lotnisko, na którym ląduję, na górzystym, zielonym Borneo, wywołuje na mojej twarzy szeroki uśmiech. Droga z lotniska, które opuszczam zaledwie po kilku minutach załatwienia wszelkich formalności do czegoś, co na szyldach oznaczone jest jako centrum, też nie przypomina dróg dojazdowych do bądź, co bądź lotniska o statusie międzynarodowym. To raczej leśny lub lepiej powiedziawszy, dżunglowy, bardzo kręty aczkolwiek wyasfaltowany, trakt. Dobrze tylko, że autobus, który mknie po nim z szybkością powodującą, że miejscami, zwłaszcza na zakrętach i nad przepaściami, włosy stają mi nawet na stopach, nie należy do najgorszych, jakimi w życiu jechałem. Mimo to nie czuję się najlepiej. Siedząc przy oknie momentami mam wrażenie, że albo zaraz spadniemy albo w najlepszym wypadku zahaczymy, o któreś stojące przy drodze drzewo. Dopiero teraz, że tak powiem, na własnej skórze przekonuję się, że od paru chwil jestem w zupełnie innym świecie. Witaj Malezjo, Indonezjo i kraje ościenne – przecież oni tak tutaj jeżdżą, przypominam sobie drogę przez Flores i mdłości jakie mnie dopadały i jeszcze mocniej obejmuję stojącą przede mną poręcz starając się uspokoić coraz bardziej nerwowy żołądek.
Po pierwszym wrażeniu, jakie wywarło na mnie lotnisko i leśna droga, centrum znacznie przerasta moje oczekiwania. Wprawdzie nie ma tu wieżowców ani autostrad, ale liczna zabudowa z wieloma centrami handlowymi, świadczy o niemałym zaludnieniu. Później się dowiem, że liczba mieszkańców przekracza 600.000, czyli mniej więcej tyle, ile ma Wrocław, Poznań, czy Łódź, a więc całkiem całkiem, jak na taki odległy zakątek świata. To, co pierwsze rzuca mi się w oczy po przekroczeniu rogatek miasta, to zadaszone chodniki i bloki budowane na betonowych słupach. Przestrzeń mieszkalna zaczyna się od pierwszego piętra, parter między słupami to zacieniona przestrzeń publiczna z placami zabaw, ławeczkami, knajpkami i salonami typu fryzjer etc. Widać cień i dach nad głową są tu mocno w cenie, o czym przekonuję się dosyć boleśnie od razu po wyjściu z klimatyzowanego autobusu. Kilkanaście metrów, które muszę pokonać do pierwszego zadaszenia sprawiają, że czuję jak skórzany kapelusz rozjeżdża mi się na głowie, a struga potu, niczym wodospad z sąsiedniej góry, spływa od karku przez plecy i te…, no właśnie, do samych nogawek. Tutaj po prostu zawsze leje, tyle tylko, że naprzemiennie. Od października do marca leje ulewny monsunowy deszcz – to w porze mokrej, albo upalny, nie do wytrzymania żar w porze suchej, od kwietnia do września, przy czym wilgotność powietrza nigdy nie spada poniżej 80 procent, a temperatura rzadko poniżej 25. Witaj bracie w tropikach, mruczę pod nosem, odklejając od ciała przemoczoną koszulkę i chroniąc się w cieniu daszka nad chodnikiem. Teraz mimo pory deszczowej, akurat nie pada, ale i tak jestem cały mokry od ciepła, to jak tu musi palić astronomicznym latem? Wolę nie myśleć. Kilka kroków w południe przez niezacienioną ulicę szybko uczy mnie jednej rzeczy. Wszelkie aktywności na zewnątrz muszę planować na rano tak do godziny maksymalnie 10-tej, 11-tej i na wieczór nie wcześniej niż po 16-tej. W południe tylko i wyłącznie łóżko pod wentylatorem i sjesta.
Wieczorem, gdy temperatura spada poniżej 30 stopni sprawdzam co w Kota Kinabalu można robić. Poza oczywiście tym, co zrobić i tak muszę, a przede wszystkim muszę się w nowych warunkach zaaklimatyzować, chociaż to jak zwykle idzie mi dosyć szybko. Inne jedzenie, inne pieniądze, inna kultura, inny rodzaj hosteli, a nawet inne gniazdka elektryczne, nigdy nie stanowią dla mnie dużego problemu i w kilka godzin w nowym otoczeniu czuję się ponownie znakomicie, tym bardziej, że to przecież nie pierwszy mój pobyt w Malezji. Co jednak zabiera mi i więcej czasu i więcej energii, to poznanie nowych zasad funkcjonowania komunikacji publicznej. Gdzie można uzyskać jakiekolwiek informacje o połączeniach i czy w ogóle takie są (przeważnie nie ma i trzeba pytać ludzi), gdzie się kupuje bilety, gdzie wsiada i wysiada itp., itd., to na początek mój największy problem, zwłaszcza, że jeżeli chcę dotrzeć do Brunei, znaleźć orangutany i przedostać się do Indonezji, to trochę będę się musiał po Borneo pokręcić.
Rozwikłanie zagadek komunikacyjnych idzie mi nadzwyczaj dobrze – przynajmniej, co do pierwszej części. Już wiem jak i skąd dostać się do sułtanatu Brunei więc od razu kupuję bilet, przygotowuję plecak i teraz mogę spokojnie zająć się Kota Kinabalu. Szukaniem odpowiedzi na pozostałe pytania: gdzie szukać naszych kuzynów? Jak przepłynąć morze do Sulawesi? – zostawiam na potem, chociaż już teraz wiem, że z nimi nie będzie tak łatwo.
Myli się ten, kto przylatując na Borneo, traktuje, jedno z jego największych miast jedynie, jako miejsce przesiadkowe, nie poświęcając mu ani uwag ani czasu. Ja staram się tego błędu nie popełnić. Już na pierwszy rzut oka widzę, że w oczekiwaniu na dalsze emocje związane z jednym z najzieleńszych miejsc ziemi (wyspę Borneo nazywa się czasem drugim po Amazonce płucem świata) spędzę tu kilka przyjemnych chwil. Jasne, że trudno w Kota Kinabalu czy w jakimkolwiek innym miejscu Borneo doszukiwać się olśniewających zabytków, śladów minionych kultur czy też współczesnych wybitnych osiągnięć cywilizacji. Na trzecią pod względem wielkości, po Grenlandii i Nowej Gwinei, wyspę świata nie przylatuje się żeby cokolwiek zwiedzać. Tutaj przylatuje się po to, by się zanurzyć po pas i po szyję w głębokiej, nieokiełznanej niczym naturze. Naturalnie od czasu do czasu można się z niej na chwilę wynurzyć, na przykład po to by znaleźć pralnie czy zrobić zakupy i właśnie do tego służą takie miejsca jak Kota Kinabalu.
Nie ma tu wprawdzie, jak wspomniałem, żadnych atrakcji, które ściągałyby turystów z całego świata (i dobrze), ale kilka godnych polecenia miejsc i tutaj się znajdzie. Przede wszystkim długi szeroki chodnik Jalan Tun Fuad Stephan, ciągnący się kilometrami wzdłuż wybrzeża, to wymarzone dla mnie miejsce do porannych joggingów, a wiem, co piszę, bo już dziś rano go wypróbowałem. Z kolei mnóstwo knajpeczek na promenadzie, z której fantastycznie obserwować można zachody słońca i niezliczona ilość pchlich targów, na których mieni się od kolorowych owoców morza (ryby i inne przysmaki najlepiej kupować rano, zaraz po przybyciu rybackich kutrów), to z kolei cudowne miejsca do popołudniowo-wieczornych spacerów, z których pierwszy uczynię jeszcze dzisiaj. Czynię. Z takich spacerów nie wraca się ani łatwo ani szybko. Mimo upału i lepkiego od potu t-shirtu, tak mnie fascynują, że chłodząc się od czasu do czasu w klimatyzowanych sklepach, które nawet w muzułmańskim kraju, przygotowują się do świat Bożego Narodzenia (kolędy, choinki i mikołaje widocznie są w różnych miejscach) przemierzam wte i wewte kilkanaście kilometrów. Jak mógłbym nie przespacerować się szerokim nadbrzeżem i nie przyjrzeć się kolorowym statkom, czekającym na cumie na nocny połów przy blasku księżyca? Jak mógłbym nie poprzedzierać się między straganami i nie pozachwycać jak wolno czas upływa miejscowym: w oczekiwaniu na następną partię szachów, przeszywając kawałek ubrania na niezawodnej maszynie Singer czy plotkując w cieniu rozłożystej palmy, przy kolejnej słodkiej herbacie? Jak mógłbym nie pozazdrościć pluskającym się w wodzie dzieciakom? Zwłaszcza, że sam mokry jestem jak one. Jak mógłbym nie pstryknąć kilku zdjęć tubylcom, odzianym w piękne kolorowe, tradycyjne stroje? Jak sobie nie zrobić selfie, wprawdzie nie tak ładnie ubranemu, ale za to na tle symbolu miasta, pomnika marlina (Marlin Statue) lub serduszka z napisem „I love KK”. (Nie chodzi oczywiście o Kędzierzyn Koźle 😉 ) Jak mógłbym.… No właśnie – mógłbym wymieniać jeszcze sporo, ale wspomnę jeszcze tylko o dwóch miejscach, które będąc w Kota Kinabalu odwiedzić trzeba koniecznie. Pierwsze to zdecydowany mus, czyli największy i najładniejszy na całej wyspie meczet Kota Kinabalu City Mosque. Wstęp do otwartej dla szerokiej publiczności części meczetu to 10 Ringgitów i obowiązkowy ubiór dla mężczyzn i kobiet (przed wejściem jest przebieralnia). Zdecydowanie warto wydać te około 2, 5 euro. Do sali modlitewnej, drugiej części świątyni, mogą wejść już tylko pragnący pomodlić się muzułmanie. Następne miejsce, którego nie oznaczyłbym już określeniem „mus”, ale mi się bardzo podoba, to pobliski bardzo zarośnięty dżunglowatą roślinnością pagórek, który nie dość, że całą drogę daje sporo cienia (pot za to wyciskają prowadzone na górę schody i leśne ścieżki), to jeszcze z wierzchołka raczy zupełnie sympatycznym widokiem na zatokę i część miasta.
Jakby mi tych spacerów po mieście i najbliższej okolicy było mało, to na deser zostawiam sobie jeszcze wypad za miasto i długą wędrówkę po uniwersyteckim kampusie. Państwowy Uniwersytet Kota Kinabalu, który nie tylko z racji swojego położenia w przepięknym parku, nad morskim urwiskiem, ale również z powodu oryginalnych budynków i przede wszystkim ślicznych studentek, również zaliczam do godnych odwiedzenia miejsc w Kota Kinabalu.
Na koniec, gdyby się kto zastanawiał, jak w tak krótkim czasie, który zamierzam spędzić w przylotniskowym mieście, odwiedzić wszystkie opisywane miejsca, załatwić sprawy związane z podróżą do Brunei i jeszcze nacieszyć się po uszy, malajską kuchnią, która z pewnością nie jest tak różnorodna jak tajska, ale równie smakowita, spieszę wyjaśnić. Otóż, po pierwsze, czasu sobie nie ograniczam, bo po gonitwie po Chinach, wydaje mi się, że mam go wystarczająco dużo (ani wiza, ani inne terminy mnie nie ponaglają) więc jak mi się gdzieś podoba to zostaję, a po drugie, tak się składa, że jestem tutaj dwa razy. Pierwszy raz teraz i drugi po powrocie z Brunei, kiedy to będę przesiadał się do Sandakan w poszukiwaniu orangutanów. O tym już jednak w następnych odcinkach.
Fajny opis a jeszcze fajniejsze zdjecia, szczegolnie jedzenia. Jakies bardziej reporterskie niz zwykle.
Przepieknie opisales nam ten zakatek swiata. I Jak Ci nie zazdroscic ze jestes tam na miejscu ? Nie , nie ,nie zazdroszcze .Ciesze sie ze moge , wprawdzie tylko wirtualnie tez tam byc. Szkoda ze nie mozna w ten sposob posmakowac tej roznorodnosci owocow morza.Mniam,mniam, az slinka cieknie.