Do Copacabany, 5-tysięcznego miasta, docieram wieczorem i niestety oprócz podziwiania zachodu slłońca, oprócz uczestniczącej obserwacji w fieście trwającej już drugi dzień, musiałem zająć się tak przyziemną sprawą jak szukanie noclegu. Nie stanowi to w Copacabanie, mieście jakby nie było na wskros turystycznym, większego problemu. Hoteli mnóstwo, być może nawet więcej niż mieszkań. Problemem jednak jest znalezienie czegoś taniego, jednoosobowego. Takich pokoi chyba nie ma. Najmniejsze to dwójki, a płaci się nie za osobe, tylko za pokój. Z tego powodu w recepcji jednogo, przepięknie położonego hotelu “Mirador” z widokiem na jezioro poznaję Hillene. Dziewczyna z Hamburga, podróżująca sama z plecakiem po Boliwii, Peru i Kolumbii i ma ten sam problem co ja. Szybko się dogadujemy bo jak mówi stare polskie przysłowie “bieda jednoczy” i wynajmujemy pokój na spółkę. Tak więc od tej pory Hillena znalazła towarzysza, a ja towarzyszkę na następne pare dni podróży po into-the–world.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem idziemy pouczestniczyć w fieście ku czci Matki Boskiej Copacabańskiej. Tańce, muzyka i kolorowe pochody ogarniają praktycznie całe miasto, ale największe wrażenie robi poza stroną zabawową ta część odprawiania kultu religijnego. Na plaży dokonuje się rytualnego błogosławienia samochodów, ktęre gromadnie zjechały tu chyba z całej Boliwii i pobliskiego Peru. Błogosławieństwa udziela katolicki ksiądz, kropiąc każde auto zamaszyście szczoteczką maczanej w wiaderku chyba z wodą święconą. Natomiast zaraz po nim lub i przed nim do samochodów podchodzą szamanie lub szamanki i dymiącym się naczynkiem, w którym palą pewnie jakieś tylko im znane specyfiki, kadzą samochód od zewnątrz, od wewnątrz, pod maską silnika i każde koło z osobna. Nikomu takie wymieszanie kultur nie przeszkadza, a wręcz – myślę że przeciwnie. Właściciele samochodów cieszą się, że wszystkie siły natury będą nad nimi czuwać, a księża i szamanie mają ten psychiczny komfort, że w razie czego, gdyby coś się stało i żadne nadprzyrodzone siły nie pomogły, to zawsze jeden może zwalić na drugiego, że jakoś nie tak zaczarował to, co zaczarowane nie zostało.
Nazajutrz Hillena organizuje sobie Stadtbummel, bo oczywiście całe miasto to jeden wielki bazar, a ja jak to ja, udaje się na wędrówke na szczyt wyrastającej tuż przy porcie góry. Jest góra, no to trzeba na nią wleźć. I bardzo dobrze zrobiłem, że tam polazłem. Tutaj dopiero zobaczyłem, jak się te dwie kultury (prainkawska i chrześciańska) ze sobą wymieszały. Tym bardziej, że i samo miejsce szczególne. Otóż owa góra, a przy okazji i miasto leżące u jej podnoża czyli obecnie Copacabana a kiedyś Kota Kaluana (co znaczy – widok na morze), stanowiły od zarania dziejów, czyli od z górą 3 tys. lat, miejsce kultu. Inkowie pielgrzymowali tu czcząc Aymana, a po najeździe Hiszpanów, za których to sprawką wiara chrześciańska wymieszała się z inkaską, potomkowie tychże Inków pielgrzymują tutaj dalej, tylko że ku czci i uciesze Matki Boskie Copacabańskiej. Na szczycie góry wybudowano kapliczkę i betonowe cokoły obrazujące drogę krzyżową, a grono wiernych wdrapawszy się na górę i odczekawszy parę godzin w kolejce ma szanse pomodlić się przed statuetka Matki Boskiej, po czym wracając oddać się w ręce stojących wokół szamanów lub szamanek, którzy odganiają złe duchy za pomocą rozlewanego ze wstrząśniętej butelki piwa (pare kropel spadło i na mnie), lub za pomocą dymu ze swoich kadzidelek, którzy zwracają się do dobrych duchów rozłożywszy szeroko ręce ku górze (dlaczego dobre duchy są tylko u góry, a nie np. z prawej i lewej strony, tego nie wiem) i którzy modląc się proszą o dobre życie dla swych podopiecznych złożywszy ręce na ich głowach, którzy przepowiadają przyszłość z lanego do zimnej wody ołowiu mniej więcej w taki sam sposób jak my mamy to w zwyczaju robić w Andrzejki, tylko że z woskiem. Zacne i nader ciekawe zjawisko.
Na górze, oczywiście poza uczestniczeniem w religijnym obrzędzie, można naturalnie jak to na każdej górze, nacieszyć oczy wspaniałym widokiem rozciągającym się u spodu. W tym przypadku na jezioro Titicaca i na owe prastare miasteczko założone przez X króla Inków Tupaca Yupanqui, na Copacabanę.
Przy obiedzie opowiadam o tym co widziałem i co przeżyłem Hillenie, a więc i ona wybiera się na swoją Golgote a wieczorem kupujemy bilety na statek i następnego dnia wyruszamy na podbój nieodleglej wyspy słońca (Isla del sol).

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł