Kilkuosobowym stateczkiem mkniemy na oddaloną o około 20 km na północ od Copacabany niewielką ale jakże ważną wysepkę Isla del Sol. Początkowo zwała się ona Titicachi od kształtu pumy. Titicaca w języku Keczua znaczy właśnie kamienna puma. Patrząc na mapę wyspy za cholere nie mogę dopatrzeć się kształtów pumy – no chyba, że takiej lekko rozjechanej przez walec. Jak indianie wypatrzeli tę pume pozostaje mi zagadką, której rozwiazanie pewnie tkwi w środkach odurzających (a oni, jak wiadomo, odurzali się inaczej niż my) i ich działaniu na wyobraźnie. Może spotkam kiedyś jakiegoś indianina z rozbudzoną wyobraźnią i też ujrzę pume??? Kto wie.
Tak czy siak od kamiennej pumy wywodzi się nie tylko pierwotna nazwa wyspy, która uważana jest za kolebkę kultury Inków, ale i całego jeziora, które wspólnie z wyspą były dla plemion Keczua i Ajmara święte. Według mitologii inkaskiej to tu właśnie urodził się Bóg Inków Wirakocza, legendarny założyciel królewskiej dynastii Inków Manco Capac.
Po przycumowaniu do jednego z kilkudziesięciu rozlokowanych dookoła wyspy portów i zjedzeniu drugiego śniadania w towarzystwie wolnopasącej się świni, zastanawiamy się nad możliwością zwiedzenia wyspy. Alternatywa jest taka, że albo idziemy do ruin na jednym ze wzgórz w środkowej części wyspy i wracamy do portu, po czym łudką płyniemy na drugą stronę wyspy, albo idziemy do ruin i z tamtąd wyznaczonym traktem przez niewielkie wzniesienia przecinamy wyspę pieszo. Decydujemy się na rozwiązanie numer dwa, co sprawia, że wędrujemy po wyspie praktycznie cały dzień, pozostawiając w sobie głęboko niezapomniane wrażenia. Z wysokości plaży wspinamy się kilkaset metrów w górę by móc podziwiać niewyobrażalnie piękne widoki, zwiedzamy ruiny i stoki tarasów z przed kilkuset lat, przechodzimy przez barwne, zamieszłe przez potomków Inków wioski, by w końcu dojść do portu. Po drodze spotykamy równie samotnego jak my obierzyświata z Anglii, przesympatycznego Kevina, który jednak decyduje się zostać jeszcze jeden dzień na wyspie, a my płyniemy z powrotem do Copacabany. W Copacabanie spędzamy jeszcze jeden dzień, po czym wracamy do La Paz. Po dwóch dniach w La Paz nasze drogi się rozchodzą. Hillena jedzie do Potosi, a ja do Uyuni. Czy się jeszcze kiedyś spotkamy? No cóż, świat jest mały, a ludzie podobno zawsze spotykają się dwa razy.
A póki co, przepakowywuję plecak (będę potrzebował ciepłe rzeczy, bo w Uyuni bywa naprawde bardzo zimno), kupuję bilet i już następnego dnia siedzę w autobusie. Przede mną 12 godzin w kierunku na południe do Uyuni.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł