Do Uyuni, 6-cio tysięcznego (szacunkowej liczby mieszkanców dowiedziałem się następnego dnia od mojego przewodnika po Salarze) największego miasteczka na tym przeraźliwie zimnym, wietrznym i ponurym wyżynnym pustkowiu, dojechałem o szóstej rano. By móc cokolwiek zobaczyć zza szyby autobusu, musiałem na nią nachuchać i zeskrobać z zamarźliny. Przez małe odmrożone kółko ujrzałem istnie syberyjski (tak mi się wydaje, bo na Syberii jeszcze nie byłem) krajobraz. Temperatura dobrze poniżej zera, niebo różowieje w promieniach wschodzącego słońca, a w rozstawionych wzdłuż drogi straganach grubo odziani indianie niby eskimosi (tak mi się wydaje, bo eskimosów jeszcze nie widziałem) gotują wodę na poranną herbate. O szczęście niepomierne, że zabrałem moją puchową kurtke, którą myślałem użyć dopiero gdzieś w okolicach Alaski, a nie w strefie klimatu tropikalnego. Opatulony nią i szalem wychodzę z autobusu, zarzucam plecak i jako pierwsze korzystam i ja z przydróżnego bufetu i funduję sobie typowe tutejsze śniadanie. Gorące kakao i jęczmienny placek, wyciągnięty z gotującego się oleju. Mniam. W czasie jak jem, słońce nie próżnuje i wschodzi coraz wyżej powodując natychmiastowy skok temperatury do takiej wysokości, że można sciągnąć kurtke, a po następnej godzinie czy może dwóch należy zadbać o nasmarowanie się kremem, by nie zostać żywcem spalonym.
Posilony szukam hotelu, a praktycznie nie szukam, tylko wybieram, bo jest ich tu mnóstwo. W centrum, obok restauracji i biur podróży stanowią główną część zabudowy. Teraz rozumiem, skąd na tym nieprzyjaznym człowiekowi terenia wzięło się aż 6 tys. mieszkańców. Otoż Uyuni to baza wypadowa do pobliskiego największego na świecie Salaru, a mieszkający tu ludzie mają pełne ręce roboty by obsłużyć mase turystów napływającą z całego świata i chcącą jeden, dwa lub więcej dni spędzić na słonej pustyni. Ja również korzystam z usług jednego z biur. Decyduje się na dwudniową wyprawe w sześcioosobowej grupie. Wyjazd jeepem nazajutrz o godzinie 9 rano. Mam więc cały dzień do dyspozycji, by poznać miasteczko, które wolnym krokiem poznaję w 40 minut. No to poznaję jeszcze raz i jeszcze raz i po nauczeniu się na pamięć pięciu ulic wzdłuż i siedmiu wszerz, po dokładnym przyjrzeniu się wszystkim pomnikom, pomniczkom i figurom, a jest ich tu sporo, po sfotografowaniu wszystkiego co zdaje się być godne sfotografowania a jest tego niewiele, siadam w jednej z kilkunastu kafejek i poznaję Marię z Chile, z Concepcion koło Santiago. Maria wykupiła też dwudniową wycieczke na Salar, też w tym samym biurze co ja (to przypadek, bo tych biur jest naprawde bardzo dużo) i też na jutro. Znaczy się jedziemy razem, ale to dopiero jutro. A dzisiaj pijemy razem kawe i probujemy konwersować w jeszcze ciągle słabo mi znanym języku. Maria z zawodu jest nauczycielką w szkole podstawowej (nauczanie poczatkowe), a zatem ma dużo cierpliwości i pedagogicznego podejścia do nieutalentowanych uczniów, więc jakoś powoli powoli się dogadujemy i tak sympatycznie mija mi pierwszy dzień w Uyuni.
A a a jeszcze ciekawostka: Ostatnimi czasy przez Uyuni (od czasu, gdy w Afryce stało się zbyt niebezpiecznie) przejeżdża i ma tu swoją bazę rajd Dakar. Gdzie Uyuni, gdzie Dakar hihi – no ale w świecie nie takie cuda się zdarzają. Jest rajd, jest pomnik, jest dobrze.

Rankiem zrywam się dość wcześniej, bo ciekawość wyprawy nie pozwala mi spać. Jeszcze niedawno wcale nie planowałem wypadu w ten zakątek świata (rozważałem wprawdzie taką możliwość będąc w San Pedro de Atacama, oddalonego o jakieś 500 km od Uyuni, ale stan boliwijskich dróg skutecznie od tego zamiaru mnie odwiódł. Teraz siedzę w jeepie z napędem na cztery koła, więc nie mam tego dylematu), ale gdy przy jakiejś okazji moja znajoma, przewodniczka po świecie, poznana na półwyspie Waldes, Gosia (pamiętacie?) napisała mi na facebooku, że pustynny salar Uyuni to większe wrażenie i przeżycie niż Machu Picchu w Peru, no to że tak powiem nie pozostawila mi wyboru. Stąd moja ciekawość, bo mogę sobie wyobrazić, co będę przeżywał, gdy uda mi się dotrzeć do Cusco i Machu Picchu, ale nie mogę sobie wyobrazić, co mnie czeka na solnej pustyni i czy faktycznie te wrażenia będą aż takie majestetyczne. Zaraz się o tym przekonam.
Przed dziewiątą podjeżdża nasz jeep z sympatycznym młodym kierowcą, który przez następne dwa dni będzie naszym nie tylko kierowca, ale i przewodnikiem, kucharzem, fotografem i źródłem wszelkich informacji na temat salaru i okolic. Oprócz mnie i Marii dolanczają do nas trzy dziewczyny, których imion już nie pamiętam, i chłopak Dor – tak jak door, tylko przez jedno O, dlatego zapamiętałem. Cała czwórka z Izraela. Plecaki i ich wypozyczone (ja przezornie przygotowany mam swój) śpiwory pakujemy na dach i ruszamy. Po drodze Andre (kierowca) opowiada po hiszpańsku i po angielsku o tym, co nas czeka w czasie wyprawy (po hiszpańsku dla Marii, która nie rozumie angielskiego, po angielsku dla Dora i spółki, którzy nie rozumieją po hiszpańsku). Po polsku niestety nie opowiada, więc muszę składać to trochę, co zrozumiałem po hiszpańsku z tym trochę, co zrozumiałem po angielsku i wyszło mi że: pierwszego dnia, czyli teraz zwiedzimy stare cmentarzysko porzuconych pociągów, potem jakąś wioskę z muzeum, a następnie objazd po największym solnym jeziorze świata, liczącym ponad 160 km długości i 140 km szerokości i o grubości skorupy solnej sięgającej 7 m, przez co zbiornik nazywany jest przez miejscowych „białym morzem“. W międzyczasie gdzieś w plenerze przerwa na, jadący z nami w termosach, obiad. Po południu powinniśmy dojechać na drugą stronę, gdzie wznosi się święty wulkan Tunupa (5400 m.n.p.m) i u jego podnoża w indiańskiej wiosce Tahua przenocować. Drugiego dnia, dla tych, którzy chcą, możliwość wędrowki na szczyt wulkanu, po czym przejazd samochodem na kaktusową wyspę, obiad i powrót do Uyuni. Chyba dobrze poskładałem dwa obce języki w jeden jakoby mniej obcy, bo faktycznie mniej więcej tak to się wszystko odbywało.
Cmentarzysko starych ciuchci to lipa. Ot miejsce, gdzie zebrano pozostawione, nikomu niepotrzebne stare pociagi (takie złomowisko), z którego trochę na siłe chce się zrobić atrakcje turystyczną. To samo dotyczy wioski z czymś, co górnolotnie nazwano muzeum a w rzeczywistości to jeden wielki bazar z kiczowatymi, kolorowymi pamiątkami, przy którym zatrzymują się wszystkie auta podążające na Salar i w którym handlarze starają się sprzedać podekscytowanym turystom cokolwiek. Myślę, że kierowcy i biura podróży dostają swoją działke za organizowanie w tym miejscu postoju. Ja nie kupuję ale i owszem oglądam. Czasami lubię oglądać takie różne bzdety i zawsze się dziwię, kto to kupuje. No ale skoro jest podaż, to musi więc być i popyt i niech tak zostanie. Nikomu nie przeszkadza, a sprawia, że świat jest być może ciut bardziej kiczowaty, ale za to kolorowszy.
Jakże się zdziwiłem, gdy między tymi kolorowymi straganami spotkałem poznanego w autobusie w drodze powrotnej z Copacabany do La Paz Miro. Miro, a z urodzenia Mirek, urodził się w Strzelcach Opolskich i jako dziecko wyjechal z rodzicami do Niemiec i zostal Miro (analogicznie jak Miro Klose, hehe). Obecnie studiuje i jeździ po świecie, w którym to spotykamy się poraz drugi, dowodząc tym samym kolejny raz, że świat jest bardzo mały. Chwilkę gadamy, po czym Miro-Mirek odjeżdża ze swoją grupą (on wybrał tylko jednodniową wycieczke), a ja ze swoją w głąb pustyni.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł