W głąb wyschniętego solnego jeziora jedziemy paredziesiąt kilometrów. Bez dróg, bez znaków, ot prosto przed siebie. Co jakiś czas mijamy się z innymi jeepami, a czy mijanka odbywa się z lewej czy z prawej strony jest zupełnie bez znaczenia.
Po około dwóch godzinach zatrzymujemy się na obiad przy kolejnym monumencie upamiętniającym rajd Dakar. Andre organizuje piknik w naturze. Rozkłada talerze na ziemi i podaje obiad z termosu, a ja po raz pierwszy przy obiedzie nie muszę pytać – gdzie jest sól?
Tutaj też próbujemy robić nasze pierwsze zdjęcia bawiąc się perspektywą. Później robimy ich jeszcze więcej. Andre jest w tej sprawie fachowcem (w końcu codziennie wozi wycieczki, a każdy chce sobie takie zdjęcie pstryknąć). Jest nawet przygotowany, bo wozi ze sobą zabawki typu dinozaury, pieski, krasnale i takie tam różne, które służą jako rekwizyt do robienia zdjęć. Dor kładzie się na ziemi i trzymając w palcach swoje koleżanki próbuje je zjeść, Maria koniecznie chce mieć mnie na ręce, a ja chcę mieć ją na moim kapeluszu. Andre pstryka mnóstwo fotek, a my wpadamy na coraz to nowe pomysły. A to z papierosem, a to z dinozaurem, a to pod butem, na języku. Jedno lub dwa umieszczam poniżej, a resztę kto będzie chciał będzie mógł zobaczyć po moim powrocie. Można było sobie jeszcze pstryknąć zdjęcie na cokole upamiętnającym rajd ozdobionym flagami z całego świata. Prawie z całego świata. Niestety wśród tego mnóstwa nie znalazła się flaga polska. Ja mam ten luksus, że jako posiadacz dwóch obywatelstw mogę wybierać między polską flagą i niemiecką, a że niemiecka była, więc pstrykam się w trzech niemieckich barwach. Jeżeli ktoś się tu wybiera lub będzie wybierał, to proszę mieć na uwadze brak polskiej flagi i zabrać ją ze sobą by tu zawiesić.
W popołudniowych godzinach, według planu, dojeżdżamy do północnych krańców solniska do wioski Tahua, leżącej u podnoża barwnego, dumnie wznoszącego się ponad białe morze świętego wulkanu Tunupa, a okalanej srebrzystym źródłem, po którym brodzą różowe flamingi. Kolorowiej chyba nie może być. Znowu mam wrażenie, że to co przeżywam to bajka i Maria musi mnie parę razy uszczypnąć bym uwierzył, że to prawda.
We wiosce czeka na nas skromne zakwaterowanie w jednej z indiańskich chat. Zrzucamy bagaże i całą grupą idziemy oglądać zachód słońca. Po drodze dołancza do nas Claudia z Włoch. Claudi grupa, z którą tu przyjechała, nie bardzo się podoba, a nasze towarzystwo i owszem, bo jest naprawde wesoło i sympatycznie. Na tyle fajnie, że Claudia zostaje już z nami do wyjazdu, czyli do południa następnego dnia. Poszerzoną grupą idziemy przez wioskę, szukając jakiegoś przytulnego miejsca. Siadamy za murem jednej z chat na krańcu wsi, koło nas przebiegają lamy przeganiane przez młodziutką indiankę, nad nami przelatuje klucz flamingów, słońce powoli chowa się za wysokie ośnieżone szczyty gór majaczących za białą pustynią, oświetlając purpurowo wznoszący się po przeciwnej stronie czerwono-zielono-żółty wulkan. Dor ze swojego przenośnego samograjka puszcza Boba Marleya (a ma wszystko, co potrzeba do słuchania reggae), dziewczyny tańczą, a ja nawet po kilkunastu uszczypnięciach nie wierze, że nie śnie. Może to nie bajka, ale napewno bajecznie. W tym miejscu wypada mi jedynie podziękować Gosi za typ. Gosia – dzięki.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł