Jasne, że zaraz po śniadaniu wybieram się w drogę na wulkan, który kusi mnie by na niego wejść już od wczoraj. Dziewczyny i Dor radośnie wybierają się ze mną, ale dochodzimy wspólnie tylko do usytuowanej przy drodze jaskini z mumiami z czasów preinkaskich. Za opłatą strażnik stojący przy metalowych drzwiach do jaskini otwiera je i przez wąskie niskie przejście jeden za drugim wchodzimy do środka. Strażnik, który równocześnie jest przewodnikiem, opowiada o kulturze pochowków prastarych mieszkańców tych ziem. Między innymi rozumiem, że chowali oni swoich zmarłych w pozycji embrionalnej, czyli w takiej samej w jakiej przychodzimy na świat. Jak widać, mumie w takich pozycjach też się zachowały.
Od jaskini droga w górę staje się bardzo stroma, wobec czego grupa (oprócz Marii) rezygnuje z dalszej wędrówki i wracają do wsi, a ja z Marią idę dalej. Droga faktycznie stroma, więc co jakiś czas zatrzymujemy się by złapać tchu (jesteśmy na ponad 5.000 metrów), a przy okazji rzucić okiem w dół na niepowtarzalne widoki. Teraz dopiero widać, ile racji mają tubylcy, nazywając solną pustynie białym morzem. Przy każdym wyższym przystanku widok staje się jeszcze bardziej fascynujący, a z samego szczytu poprostu niemożliwy do opisania. W dole oszałamiający widok na Salar a na wprost kilkukolorowy, przecudowny krater wulkanu. Pewnie nieczęsto zdarzy mi się podziwiać równie piękne arcydzieła natury. Gosia! Dzięki jeszcze raz.
Przed kraterem oczywiście pamiątkowe zdjęcie. Od grupy Boliwiańczyków dostaję boliwiańska flagę, przy wręczaniu której opowiadam, że jestem z Polski i proszę o zrobienie zdjęcia. W momencie pstrykania grupa wykrzyknęła w moim kierunku – viva Polonia, na co ja odkrzyknąłem w ich kierunku – viva Boliwia i tak zawarła się boliwijsko-polska przyjaźn na szczycie świętego wulkanu Tunupa.
Schodzimy do wioski chłonąc w dalszym ciągu to co widzimy przed sobą. Niezapomniane chwile.
Na dole wrzucamy nasz ekwipunek na dach samochodu i jedziemy w kierunku kaktusowej wyspy zwanej “rybną wyspą”, ale nie dlatego, że są tu albo były kiedyś ryby, ale dlatego, że znowu jakiemuś odurzonemu indianinowi wydała się ona z lotu ptaka (jak ten indianin i tamten na Titicaca mógł tę wyspe oglądać z lotu ptaka zostanie moją następną zagadką) podobna do ryby. Wyspa jest przepiękna, usiana niezliczoną liczbą kaktusów i spacer po niej to niełada przeżycie, ale oczywiście bez porównania z tym przed chwilą na wulkan Tunupa. W trakcie spaceru Maria zauważa latający kolorowy spadochron. Bardzo by chciała też tak polatać nad pustynią, ale się boi. Proponuje mi, bym poleciał pierwszy i opowiedział jej, czy jest bardzo strasznie czy nie. Jeżeli zapewnie ją, że nie ma się czego bać, to i ona poleci. No cóż robic? Sam mam pełne portki strachu, ale kobieta prosi, facet musi. Ubieram kombinezon, słucham wskazówek co do startowania i przede wszystkim lądowania i za chwilę jestem w powietrzu. Super!!! 20 minut super zabawy, fajnych widoków, no i nie da się ukryć – wyjątkowego przeżycia. Ląduję bezawaryjnie, zapewniam Marie, zgodnie z prawdą, że nie ma się czego obawiać, strach mija po paru sekundach. Za chwilę Maria też jest w powietrzu. Ląduje równie szczęśliwa jak ja, ale również nieszczęśliwa jak ja, że nasza wycieczka po solnisku Uyuni dobiega końca. Jeszcze tylko kolejny obiad w plenerze i wracamy 90 km przez białą pustynie, czy jak kto woli białe morze, do Uyuni.
Następnego dnia wracam do La Paz, w którym pewnie pobędę parę dni, bo mam jeszcze co tam zwiedzać, a potem powrót do Chile do Arici. Po prawie trzech tygodniach wojaży z plecakiem trochę się stęskniłem za moim domkiem na kółkach, ale nie na tyle, by nie wyobrazić sobie takiej formy podróżowania po Peru. Pewnie tak zrobię, a co z tego wyniknie opowiem w następnych odcinkach into the world.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł