Długo czekałem na tę chwilę. Długo czekałem na dzień, w którym ponownie będę mógł otworzyć to, co tak niespodziewanie i z tak wielką brutalnością zamknęła przede mną pandemia covida 19, prawie trzy lata temu. Dokładnie 2 lata, 7 miesięcy i 2 tygodnie. Wtedy w połowie marca 2020 roku byłem akurat w Indiach. Niespiesznie, zatrzymując się tu i ówdzie przemieszczałem się z południa na północ w kierunku Nepalu, gdzie około połowy kwietnia miałem zaplanowane spotkanie z moją starszą córką Jenni. Razem planowaliśmy poskakać nieco po „dachu świata” i po raz kolejny przeżyć ze sobą w świecie, kilka przyjemnych chwil. Nie wyszło! Już w połowie marca okazało się, że plany planami, a życie swoje. Życie, które w ciągu kilku dni, przewróciło wszystko, wszystkim do góry nogami i ułożyło nowe coraz częściej cytowane przysłowie – „planować, to tyle, co rozśmieszać Pana Boga”. Wszyscy, którzy do tej pory zgodnie twierdzili, że w życiu najważniejszy jest plan, nagle przestali w to wierzyć, nie wiedząc, co przyniesie jutro. Ludzie zaczęli żyć z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień z miesiąca na miesiąc. Ja również będąc jeszcze w Indiach, nie bardzo wiedziałem, co robić i co przyniesie jutro. Mimo, że do tej pory, będąc od kilku lat w podróży, nie wyznaczałem sobie długoterminowych planów, a zaledwie luźne szkice na kilka następnych tygodni, to gdy nagle i tych zabrakło, zrobiło mi się jakoś pusto, nieswojo i nieprzyjemnie. Gdy zamknięto granice, muzea, parki i powoli zaczęto zamykać hostele, nie miałem już na, co czekać – musiałem jak najszybciej dostać się New Delhi na lotnisko, ewakuować się do Europy i z bólem w sercu przerwać moją, już w tym momencie prawie siedmioletnią podróż ” into the Word”.

Z mocną wiarą, że to tylko chwilowa, pewnie nie nazbyt długa przerwa w podróży przez świat, przyjechałem do Aachen i instalując się prowizorycznie najpierw u Jenni, potem pod własnym dachem, czekałem. Czekałem, a sytuacja zamiast się poprawiać, z dnia na dzień się pogarszała. Dopiero, gdy jasne się stało, że czekanie może być bardzo długie, a perspektywa powrotu na wędrowny szlak z tygodnia na tydzień oddalała się tak, że w końcu znikła gdzieś za horyzontem marzeń, stało się dla mnie jasne, że muszę wymyśleć plan B. Wpadłem na niego dosyć szybko. Był prosty i chyba jedyny możliwy. Mój plan B na przeczekani pandemii miał na imię Europ. Europa, która po 4 miesiącach lockdownu, powoli zaczęła otwierać wewnętrzne granice i nieco się odradzać. Tak – to dobry pomysł . Przecież, by zwiedzać świat nie koniecznie muszę oddalać się o dziesiątki tysięcy kilometrów od domu. Czasem wy starczy wyjść na własne podwórko i poszukać czegoś, na co nigdy nie zwracało się uwagi, bo nie było czasu – pomyślałem i uradowany tak prostą, a jednocześnie tak genialną w swojej prostocie myślą, bezzwłocznie zacząłem ponownie zwiedzać świat nie oddalając się zbytnio od Aachen. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że w prastarym, pamiętającym rzymskie czasy grodzie, że w otaczających go dolinach kilku malowniczych rzek i w oddalonych o niespełna 30 km, górach Eifel, znajdę skarby porównywalne z tymi, które znajdowałem przez 7 ostatnich lat, w ponad 40 państwach na czterech kontynentach.

Minęła wiosna, zaczęło się lato, a końca pandemii ani widu, nie słychu. Wprawdzie wraz z nastaniem lata, liczba zachorować i zgonów na tyle spadła, że w mediach zaczęto mówić o wypłaszczaniu, gwałtownie do tej pory rosnącej, krzywej zakażeń, nie dawało to jednak jeszcze nadziei na ponowne otworzenie się świata. Pozwoliło natomiast nieco dalej odjechać od Aachen i zahaczyć o kolejne, nieco bardziej oddalone, podwórko, dla którego w przeszłości też nigdy nie miałem wystarczająco dużo czasu. Pomyślałem o Polsce i o moich rodzicach, którzy podobnie do mnie, objechali kawał świata, pozostawiając nieco na uboczu swoje rodzinne strony, a zwłaszcza ich wschodnie rubieże. Przedstawiłem im pomysł “wakacji w Polsce” i razem doszliśmy do wniosku, że chyba nadarzyła się okazja by naprawić, to zaniedbanie. Z kilku powodów w podróż dookoła Polski decydujemy się jechać wypożyczonym kamperem. Po pierwsze, w czasie jeszcze nie całkiem wygasłej pandemii, wydawał się to najbezpieczniejszy sposób. Po drugie baza hotelowa z pensjonatami włącznie, dalej podlegała sanitarnym obostrzeniom, co zacznie mogło utrudniać poszukiwanie noclegu. Po trzecie w końcu i czwarte, miałem już spore doświadczenie w zwiedzaniu świata kamperem (było nie było ponad 120 tysięcy km, po obu Amerykach) i chciałem się nieco takim rodzajem przygody podzielić z rodzicami, którzy w ten sposób jeszcze nigdy nie podróżowali. W ciągu kilku tygodni, poruszającym się domem na kołach, zwiedziliśmy od Wrocławia, przez dolny i górny Śląsk, Góry Świętokrzyskie, Sandomierz, Kazimierz, Bieszczady, Zamość, Białowieski Park Narodowy, augustowskie jeziora, Warmię i Mazury, Olsztyn, Toruń, Malbork, Gniezno, po. Świebodzin, chyba wszystkie najładniejsze zakątki między Wisłą, a Bugiem i mimo pandemii, była to niewątpliwie bardzo udana, ciekawa i atrakcyjna podróż. No właśnie – wiem, że trudno mówić o dobrych stronach pandemii, ale gdyby nie ona, to kto wie, czy udałoby się nam kiedykolwiek, w rodzinnym gronie, zorganizować tak wspaniałą wyprawę i spędzić tak mile czas?  

Nie, nie – mimo wszystko pandemii dziękować ochoty nie miałem. Pandemii miałem dosyć i chciałem, jak najszybciej się jej pozbyć. Tym bardziej, że jesienią znowu zaczęła się nasilać. O powrocie do Indii dalej nie miałem, co marzyć, a co gorsza, następny rok nie zapowiadał zmian. W dalszym ciągu musiałem być gotów kontynuować plan B, czyli pozostać w Europie. Jedyne, na co mogłem sobie ewentualnie pozwolić, to mocniej rozszerzyć krąg i pomyśleć o wędrówce nieco dalej  niż tylko do sąsiednich państw. Może sporo dalej?

Tylko przez chwilę o tym pomyślałem, a szalony pomysł od razu zagnieździł się w mojej głowie i już nigdy nie chciał z niej wyjść. Przejdę Europę pieszo z namiotem! – pomyślałem. Kilka sekund trwało zanim naprawdę uświadomiłem sobie, co planuję i wciągu tych kilku sekund ułożył mi się cały plan. Wyruszę wiosną z Tallina w Estonii i pójdę na ukos przez Estonię, Łotwę, Litwę, Polskę, Czechy, Niemcy; Francję i Hiszpanię do Gibraltaru. Razem to będzie trochę ponad 5.000 km, co w założeniu, że będę pokonywał 500 km miesięcznie miało mi zająć niecały rok. Rok po upłynięciu, którego, taką miałem nadzieję, świat na tyle się znowu otworzy, że z Gibraltaru, albo pójdę dalej do Afryki, albo polecę z powrotem do Indii. Prawie tak samo szybko jak z planem, poradziłem sobie z przygotowaniami do wyprawy. Kupiłem wózek, na którym chciałem ciągnąć swój ekwipunek, przygotowałem się kondycyjnie, chodząc codziennie po kilkadziesiąt kilometrów wokół Aachen, przeczytałem kilka reportaży o długodystansowych pieszych wędrowcach i praktycznie z nastaniem nowego roku, byłem gotowy do wymarszu. Żeby jednak do wiosny zbytnio się nie nudzić, dołożyłem do przygotowań jeszcze jeden pomysł, który nie tylko miał pomóc mi przeczekać zimowe miesiące. Postanowiłem nadać mojej wyprawie głębszy sens, który mobilizując mnie do pokonania, było nie było ponad 5000 km pieszo, pozwoliłby osiągnąć jeszcze jeden, znacznie szczytniejszy cel, a mi dołożyć dodatkową satysfakcję. Nawiązałem kontakt z fundacją „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” działającą przy klinice „Przylądek Nadziei” we Wrocławiu i od tej pory moja piesza wyprawa przez Europę, którą nazwałem „Droga na ratunek” nabrała zupełnie innego wymiaru. Oprócz przejścia planowanych 5000 km, postanowiłem dodatkowo uzbierać dla chorych na raka dzieci 50.000 złotych na zakup 50 zestawów Browiaków.

Z małą poprawką trasy (do maja państwa Bałtyckie były z powodu pandemii jeszcze zamknięte, a ja nie mogłem dłużej czekać), 14 maja ruszyłem z najdalszego na północny wschód punktu w Polsce, czyli z Wisztyńca, (trójstyku granic Polski, Litwy i Rosji) i pokonując w 220 dni 4450 km, 19 grudnia zameldowałem się na szczycie gibraltarskiej skały z wypełnioną po brzegi wirtualną skarbonką zawierającą 54.000 złotych. Tym samym dzięki moim zmęczonym nogom i hojnym rękom dopingujących mnie darczyńców, udało się zrealizować obydwa cele, z czego byłem i jestem bardzo dumny i szczęśliwy. O przygodach, jakie w trakcie drogi mnie spotkały, którędy szedłem i ile par butów zużyłem, pisałem w trakcie wędrówki na facebooku, a tutaj w zakładce Europa – Droga na ratunek, wkrótce zamieszczę kopię tych wpisów

Po zakończeniu wyzwania i powrocie do Wrocławia, w trakcie powitania i rozmowy z przedstawicielami fundacji, po raz drugi nie mogłem oprzeć się myśli, że chociaż trudno mówić o dobrych stronach pandemii, to gdyby nie ona, to kto wie, czy taki projekt by kiedykolwiek powstał i udałoby się nam wspólnie pomóc dzieciom z Kliniki Przylądek Nadziei?

Nie, nie – pandemii i tym razem, dziękować nie miałem ochoty, tym bardziej, że dalej nie odpuszczała.  Po, dojściu do Gibraltaru nawet nie próbowałem przedostać się do Afryki, czy rozejrzeć się za tanim lotem do Azji. Sytuacja pandemiczna na świecie w dalszym ciągu, nie była na tyle opanowana i pod kontrolą, by ryzykować dalszą, długotrwałą podróż przez liczne granice z dala od, w miarę bezpiecznej, Europy.

Nie ryzykowałem. Postanowiłem jeszcze trochę poczekać, a splot wydarzeń, do którego czynnie przyczyniły się Aśka z Jolką, (tak tak, te same, które kilka lat temu poznałem w Peru) sprawił, że nie oczekiwanie wprost z Gibraltaru wylądowałem w malowniczej miejscowości w Kotlinie Kłodzkiej. Polanica Zdrój położona na granicy Gór Stołowymi i Bystrzyckich miała na kilka miesięcy stać się moją nową „przeczekalnią” pandemii. Jak się wkrótce okazało, czekanie w tak uroczym miejscu nie tylko mnie nie nudziło, chociaż czekanie przeważnie ogromnie nudzi, ale dostarczyło tak wielu przyjemności, że szybko przestałem o Polanicy myśleń jak o „przeczekalni” i związałem się z nią znacznie bardziej emocjonalnie. Nigdy wcześniej nie byłem w tym rejonie Polski i chociaż wiele słyszałem o urokach Ziemi Kłodzkiej i ukrytych w niej skarbach (tych materialnych i niematerialnych), to do głowy mi nie przyszło, że mogą być one aż tak piękne. Mimo, że całą wiosnę, lato i jesień chodziłem sudeckimi szlakami, oglądałem fantastyczne krajobrazy, zwiedzałem zamki, twierdze i kościoły, poznawałem nadzwyczaj interesujących ludzi z przeróżnymi pasjami, to i tak mam wrażenie, że po prawie roku, poznałem zaledwie cząstkę miejsca, w które tak niespodzianie rzucił mnie los. Ale nawet za tę cząstkę jestem mu niezmiernie wdzięczny i ponownie zastanawiam się na dobrymi stronami pandemii. Wiem, wiem, trudno mówić o dobrych stronach pandemii, ale gdyby nie ona, to kto wie, czy kiedykolwiek bym się znalazł w Polanicy Zdroju i poznał tylu nowych wspaniałych ludzi?

Nie, nie – pandemii dziękować w dalszym ciągu ochoty nie miałem, mimo że wydaje się, że powoli można było zacząć myśleć o niej w czasie przeszłym i z coraz większą nadzieją wypatrywać bez cowidowej przyszłości. Sporo zaczęło wskazywać na to, że przed pierwszymi jesienno zimowymi chłodami, a ja strasznie nienawidzę zimy, uda mi się ponownie spakować plecak i wracając do Indii, wrócić na nieprzetartą do końca ścieżkę mojej wędrówki into the Word.

Zanim cokolwiek w tej sprawie zaczęło się dziać, zanim począłem pierwsze przygotowania, zanim w ogóle zacząłem cieszyć się powrotem do wędrownego trybu życia, już pierwsza rozterka zajęła mi umysł i nie pozwalała spokojnie spać. Którędy i jak mam wracać do Indii? Opcje miałem trzy: samolotem prosto do New Delhi, czyli tak jak przyleciałem, drogą lądową zwaną hippisowskim szlakiem przez Turcję, Iran, Pakistan, lub również drogą lądową, ale bardziej na północ przez Turcję, Gruzję Uzbekistan, Kirgistan i Pakistan. Pierwszą naturalnie od razu odrzuciłem. Jest zbyt prosta i banalna. Zostały dwie. Trzy lata temu w Indiach, też zastanawiałem się nad tym samym tylko w odwrotnym kierunku. Wtedy, tak jak teraz, też długo nie potrafiłem się zdecydować. Oba kierunki bardzo mnie kusiły i z każdego żal było zrezygnować. Koniec końców wtedy wybrałem północ przez Uzbekistan, w którym miałem się spotkać z moją młodszą córką Niną i razem przejść nieco jedwabnego szlaku. Nie znaczy to, że bez żalu odrzuciłem Iran i Pakistan. Teraz ponownie zderzyłem się z tym samym problemem. Patrzałem na mapę, myślałem, czytałem, znowu myślałem i, i, i… nagle doznałem oświecenia. Przecież teraz z niczego nie muszę rezygnować. Mogę przecież do Indii iść jedną drogą, a wracać drugą, zataczając niejako okrąg wokół Azji wschodniej. To nagłe olśnienie spowodowało, że usta rozszerzyły mi się w uśmiech od ucha do ucha, a przez głowę po raz czwarty przebiegła myśl, że chociaż trudno mówić o dobrych stronach pandemii, to gdyby nie ona, to pewnie nie miałbym możliwości przejścia trasy Indie-Europa w obydwu kierunkach, obydwiema drogami.

Nie, nie – pandemii dalej nie dziękuję, tylko czym prędzej pakuję plecak, zarzucam go na plecy i ruszam w drogę do Indii. Najpierw kierunek Istambuł.

Poprzedni Artykuł