Do Denizli, dojeżdżam pociągiem zgodnie z planem i bez problemów. Dworzec autobusowy, który jest niedaleko kolejowego, też znajduję dosyć szybko i wydawać by się mogło, że gwiazdy i los mi sprzyjają. Bo i sprzyjają. Tylko mają dla mnie jakby ciut inny plan, którego póki, co nie jestem świadom, więc jak coś się zaczyna mi gmatwać, to się trochę irytuję. Szukając autobusu do Antalyi, już przy drugim, albo trzecim okienku sprzedaży biletów, orientuję się, że będzie trudno, a przy ostatnim wiem, że bardzo trudno i dzisiaj się stąd nie wydostanę. Wszędzie słyszę tę samą odpowiedź – brak miejsc, a towarzyszący jej ruch ramion i rozłożone ręce, świadczą, że nic nie wskóram, nic nie załatwię i jedyne, co mi pozostaje, to też rozłożyć ręce i czekać do jutra. Widać dalej się jeszcze do końca nie zaaklimatyzowałem do życia w drodze, skoro z aż takim żalem opuszczam dworzec i idę szukać jakiegoś taniego hotelu. Przecież nie raz w podróży już tak bywało, że się nie układało i nigdy mnie to jakoś specjalnie nie złościło. A teraz? Może, dlatego że tak bardzo byłem pewien, że już dziś wieczorem będę w Antalyi, a może, dlatego że bardziej ciągnie mnie do Iranu, Pakistanu i Indii, niż do Turcji, którą chcę w miarę szybko przejść i nawet nie przyglądam się specjalnie czy oprócz starych hellenistycznych miast, są tu jeszcze inne ciekawe miejsca? Nie wiem. W każdym razie, niedrogi hotel, z dosyć ładnym pokojem i śniadanie w cenie, oraz kilkukilometrowy spacer ulicami Denizli, położonego między, wysokimi na kilka kilometrów, górami, nieco mnie uspokaja.

Następnego dnia rano z nową energią i nowym zapasem dobrego humoru stawiam się do autobusu i nadrabiam to, czego nie udało się zrobić wczoraj. Jadę nad morze do Antalyi. W autobusie wygodnie rozsiadam się przy oknie, ogromnie ciekaw tego, co za nim zobaczę. Z mapy wiem, że będziemy przejeżdżać przez wysokie góry i rozległe doliny, także zapowiada się niezwykle ciekawie. Zanim jednak wyjeżdżamy z miasta i wjeżdżamy w bezludne górzyste tereny, w autobusie, za sprawą mojego sąsiada, robi się znacznie ciekawiej niż na zewnątrz. Zwykłe halo, halo i zdawkowe – where are you from, z jego strony, nie zapowiada jeszcze dramatu, który za chwilę rozegra się w moich porozrzucanych nagle na wszystkich kierunkach myślach. I’m from Polen – odpowiadam, dodając kilka grzecznościowych uwag na temat, jaka to Turcja piękna, jakie tu dobre jedzenie i mili ludzie i wlepiając wzrok w coraz ładniejsze, malujące się za oknem krajobrazy, myślę, że na tym nasze konwersacja się skończy. End how long will you be here? Mój pasażer wydaje się być bardziej rozmowny niż przypuszczam. I dont know. Maybe two, three days end after I go on to India. – Aaa to India! – patrzy na mnie zdziwiony i nie przestaje dalej pytać. A w Denizli jak Ci się podobało? Byłeś w Pamukkale? – Gdzie? – pytam teraz ja, nieco zaciekawiony. W Pamukkale – powtarza bardzo zdziwiony, że nie rozumiem, o czym mówi. Tutaj – pokazuje zdjęcia w telefonie i z wyraźnym rozbawieniem obserwuje moje zdziwienie. Nie! Nie byłem – odpowiadam ściszonym z zachwytu głosem, nie mogąc oderwać wzroku od przesuwających się przede mną fotografii. Gdzie to jest – pytam jeszcze raz, nie mogąc uwierzyć, że takie cudeńka w ogóle gdziekolwiek istnieją. Tutaj – śmieje się pokazując za siebie, – 18 km od Denzili. To jedno z najwspanialszych miejsc w Turcji – dodaje, a ja już wiem, że muszę jak najszybciej wysiąść z autobusu i wracać.

Nie da się. Autobus między Denizli, a Antalyą nie zatrzymuje się, a kierowca ze względu na bezpieczeństwo nie może mnie wypuścić, ot tak, byle gdzie. Muszę następne ponad 3 godziny przesiedzieć i chociaż kręcę się nerwowo, to nie jest to stracony czas. Mój sąsiad widząc jak wielką frajdę zrobił mi zdjęciami z Pamukkale, w dalszym ciągu bawi się swoim telefonem i moimi emocjami pokazując coraz to piękniejsze zakątki południowej Turcji, a ja powoli rozumiem, że wszystko, co działo się od przedwczoraj do teraz, nie działo się przypadkowo. Mojemu wewnętrznemu towarzyszowi podróży najwyraźniej nie w smak było, że w moich podróżniczych planach, tak bardzo pobieżnie potraktowałem Turcję i widać postanowił to zmienić. No i zmienia. Najpierw ustami właściciela hotelu w Selćuk przekonał mnie bym nie jechał bezpośrednio autobusem do Antalyi, tylko pociągiem do Denizli. Potem w Denizli musiał się pewnie srogo napracować, by zapełnić wszystkie autobusy i zmusić mnie do pozostania na miejscu. Nie udało mu się jednak zmotywować mnie do rozejrzenia się wkoło znalezienia tego, o czym on wiedział, a ja nie, więc dzisiaj wcielając się w postać mojego sąsiada, jego palcem, niczym boskim palcem, zaznacza na mapie, najpierw Pamukkale, a potem inne miejsca, które na pewno muszę odwiedzić w południowej Turcji. Zaznaczyliśmy tych punktów z dziesięć, a ja mam kilka godziny by w drodze do Antalyi sobie je jakoś poukładać, wyznaczyć nową rutę i przeorganizować cały, nie bardzo dotąd przemyślany, plan. Przede wszystkim muszę to jakoś ogarnąć czasowo, by do kwietnia dotrzeć do Nepalu.

W Antalyi mam tyle czasu by na dworcu autobusowym wypić herbatę, przekąsić kanapkę i ponownie wsiąść do autobusie, tym razem w odwrotnym kierunku. Nawet nie bardzo mi szkoda tych kilku godzin jazdy. Widoki za oknem są tak fantastyczne, że dla nich samych warto przejechać się w te i z powrotem, zwłaszcza, że w ten sposób mogę je obserwować raz z lewej, raz z prawej strony. Poza tym owych kilka godzin daje mi na tyle dużo czasu, że spokojnie mogę jeszcze raz wszystko przemyśleć, poprzestawiać żółte punkty na mapie, zsynchronizować je z czasem i po ponownym powrocie do Denizli, mam już przygotowany plan na następne dwa tygodnie (tyle przypuszczalnie zabierze mi droga Turecką Riverą do Antalyi, z której właśnie wróciłem) i na następne miesiące drogi do Indii.

Świeżo nakreślony plan, zaczynam odhaczać, oczywiści od niezauważonego, a leżącego tuż za rogiem Pamukkale.

Nietrudno się domyśleć, że skoro jedna z największych atrakcji Turcji leży zaledwie kilkanaście kilometrów od miasta, to nie ma najmniejszego problemu by się do niej dostać. Z dworca autobusowego, co kilkanaście, kilkadziesiąt minut, kursują w jej kierunku minibusy, a cała podróż nie trwa dłużej niż pół godziny. Będąc dalej w euforii wywołanej oglądanymi wczoraj zdjęciami, wysiadam bardzo rozentuzjazmowany na, małym placu w jeszcze mniejszej wiosce, a jedyne, co od razu przykuwa mój wzrok, to wynurzająca się bezpośrednio za ostatnimi zabudowaniami, ogromna biała, niczym pokryta wiecznym śniegiem góra. Śnieg to oczywiście nie jest. W tym klimacie, przy tych temperaturach, mimo zimowej pory, dla śniegu miejsca nie ma. Może sól? Takie solne góry już nie raz widywałem w różnych zakątkach świata. Nie, sól to też nie jest. Pamukkale słynie z wapiennych osadów powstałych na zboczu góry Cökelez. Wypływająca z gorących źródeł woda, bogata w związki wapnia i dwutlenku węgla, ochładzając się na powierzchni, wytrąca węglan wapnia, którego osady tworzą liczne nacieki. Na zboczu góry powstają w ten sposób progi, półkoliste i eliptyczne baseny wody termalnej, oddzielone od siebie obłymi zaporami, po których spływa woda robiąc kolosalne wrażenie na obserwujących ją z dołu widzach. Jako, że proces ten trwa od około 14 tysięcy lat, to nic dziwnego, że jego piękno, robiło też wrażenie na naszych przodkach, a gdy ci, już w starożytności zaobserwowali lecznicze zastosowanie termalnych wód, założyli powyżej tarasów uzdrowisko o nazwie Hierapolis, którego ruiny dodają dodatkowej atrakcji i tak już nadzwyczaj atrakcyjnemu miejscu.

Na tyle atrakcyjnemu, że trudno mi pogodzić się z myślą, że o mały włos bym je ominął. Spacerując między białymi basenami z ciepłą, lekko seledynową wodą, nad którą niby zwiewna woalka unosi się, tańcząca na wietrze para, chcąc niejako wynagrodzić sobie tę nieuwagę i podziękować opatrzności, że mnie tu przyprowadziło, staram się każdą chwilę, chłonąć jak najgłębiej, każdy krok przeżyć jak najmocniej i każde spojrzenie zachować jak najtrwalej w pamięci. Emocje, jakie towarzyszą mi w trakcie moczenia nóg w gorącej wodzie, w trakcie brodzenia w tym, czy innym, basenie, czy w momencie, kiedy siadam na osadowej skale zwanej trawertyną i zapartym tchem obserwuję wspaniałe rozlegające się dookoła obrazy, nie są możliwego do opisania i mam tylko niewielką nadzieję, że kilkoma załączonymi poniżej zdjęciami uda mi się je przybliżyć.

Nie rozumiem, dlaczego większość ludzi, a jest ich tu, mimo pozasezonowej pory, całkiem sporo, przechadza się jedynie w te i z powrotem między wapiennymi basenami nie zostawiając sobie czasu na spacer między dosyć dobrze zachowanymi ruinami starożytnego uzdrowiska leżącego tuż nad parującymi tarasami. Pewnie przywożone tutaj autokarami z bliższych i dalszych okolic wycieczki mają dosyć napięte harmonogramy – myślę, sobie obserwują w pośpiechu mijające mnie grupy ludzi. Szkoda. Zawsze w takich momentach jestem ogromnie zadowolony z formy jaką ja sobie wybrałem na zwiedzanie świata. Samemu, powoli, mogę rozkoszować się każdą jego pięknością tak długo jak chcę. A, że tutaj chcę jeszcze dłużej, przeto po obejściu całego Hireapolis, nie wracam najkrótszą drogą do położonej w dole wioski, tylko prawie 5 kilometrową ścieżką wędruję przez otaczające Pamukkale góry, dając sobie możliwość przyjrzeć się wapiennym tarasom z innej, nieco dalszej perspektywy.

Do Denizli wracam podobnym do tego, którym przyjechałem autobusem i po następnej, to już jest trzeciej, nocy spędzonej w Denizli, 400.000 mieście, w którym w pierwotnej wersji, miałem spędzić zaledwie kilka minut potrzebnych na przesiadkę z pociągu do autobusu, ostatecznie opuszczam go w zupełnie przeciwnym kierunki niż planowałem trzy dni temu.  

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł