Izmir 23.11 – 24 11

Autobus do Izmiru mam prawie spod samego Hotelu. Nie muszę się więc męczyć ani z plecakiem, ani z długim marszem i wydawałoby się, że tak rozpoczęty dzień nie może się zepsuć. Może! Krótko przed dotarciem do celu, z nieba obrywa się potężna granatowa chmura, zalewając miasto, tak, że patrząc przez szyby autobusu nie jestem pewien czy jeszcze jadę czy już płynę. Na szczęście jadę mimo, że miejscami autobus faktycznie zamienia się w statek, a dryfujące po ulicach samochody w małe, zawieruszone na wielkim jeziorze łódeczki. Dobrze, że przystanek, na którym wysiadam jest nieco wyżej, a ulewa powoli zamienia się w deszcz, by za chwilę moczyć mnie już tylko lekką mżawką. W takich warunkach nie szukam długo schronienia. Biorę pierwszy lepszy tani hotel, nie sprawdzam warunków i zaraz żałuję. Pokój, który dostaję bardzo tanio, bo za niecałe 10 dolarów (do tej pory po długich targach udawało mi się zejść najniżej do 17 ze śniadaniem) to prawdziwa, lekko cuchnąca nora. Mimo wszystko zostaję. W Izmierze, portowym, dużym, nieładnym mieście mam zamiar zatrzymać się tylko jedną noc, więc jakoś wytrzymam. Łóżko jest wprawdzie wygodne, ale i tak nie wytrzymuję w obskurnej klitce dłużej niż to konieczne.

Jako, że w nocy się wypadało i zapowiada się dużo ładniejszy dzień niż wczoraj, przeto jeszcze przed wschodem słońca, idę na spacer nad morzem przyjrzeć się przynajmniej części miasta, innym niż wczoraj okiem. Nie jest tak źle, jak się wydawało, ale też nie na tyle dobrze by zastanawiać się nad dłuższym zostaniem. Pewnie i w tym ponad 4 milionowym molochu dałoby się znaleźć ślady starożytnych Greków i bytności Aleksandra Wielkiego, który na pobliskim wzgórzu Pagus kazał wybudować ogromną twierdzę, mnie jednak zadawala jedynie spacer promenadą, niewielki plac z angielskim dzwonem i romantycznym meczetem oraz widok z platformy widokowej umieszczonej na wysokim klifie. Trzygodzinny poranny spacer przed drogą do Efezu tak dobrze mi robi, że chodząc z plecakiem po dworcu kolejowym, szukając odpowiedniego pociągu i peronu, w ogóle nie czuję jego ciężaru. Albo plecak zrobił się lżejszy, albo ja silniejszy? Nie wiem. Znalazłszy za to odpowiednie połączenie i pociąg, dowiaduję się ku mojej uciesze, że na pewno mój portfel nie będzie dużo lżejszy. Za jedyne 37 lirów (niecałe 2 euro) kupuję bilet i z jedną przesiadką po ponad dwóch godzinach wysiadam w Selćuk, 10 km od antycznego Efezu.

 

Selcuk / Efez 24.11 – 28.11

Chyba stara, grecko-rzymska, tradycja nakazywało starożytnym ludom budować swoje grody kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów od dzisiejszych tętniących życiem, niewielkich miasteczek z wyborną bazą hotelową. Tak było z Troją położoną w pobliżu Canakkale, tak było z Pergamonem obok Bergama i tak jest teraz z Efezem, leżącym 4 km od 20-to tysiącznego miasteczka. Selćuk. Moją natomiast tradycją stało się to, że zostawiwszy w hotelu plecak, nie gonię od razu za turystycznymi atrakcjami tylko najpierw przyglądam się miastu. Tym bardziej, że tym razem mam nieco więcej czasu. Właśnie udało mi się znaleźć tak cudowny pokój z miłą obsługą, dobrym śniadaniem, eleganckim widokiem z balkonu i niewygórowaną ceną, że postanawiam zostać nieco dłużej niż tylko na czas zwiedzania starożytnych ruin. Jednak już i w Selćuk(u) od śladów z początku naszej ery się nie ucieknie. Nie trzeba jechać do odległych Efezu czy Artemizjonu by i tu natknąć się na pozostałości po antycznym świecie. Tuż przy dworcu kolejowym, na którym kilka minut temu wysiadłem, witają gości stojące w wielkim rozkroku rzymskie wiadukty, a kilkaset metrów dalej na wzgórzu Ayasoluk znajduje się częściowo odbudowana bazylika św. Jana z miejscem pochówku Świętego Jana Ewangelisty oraz pozostałości średniowiecznej fortecy. Natomiast pod wzgórzem przyjrzeć się można meczetowi Isa Bey Camii z XIV wieku, wybudowanemu w typowo seldżuckim architektonicznym stylu. Jeżeli dołożyć do tego kilka ładnych uliczek gęsto zastawionych stolikami z kebabami i małymi szklaneczkami herbaty, niewielki plac z kamiennym meczetem i grającymi w domino mężczyznami z nieodzownym papierosem w ustach, czapeczce na głowie i tespihem (modlitewnym sznurem podobnym do różańca) w ręku, to widać, że już pierwszego popołudnia w nowym miejscu, mam gdzie chodzić, czemu się przyglądać i czym się cieszyć.

A że chodzę dużo i przyglądam się uważnie, to po raz kolejny w mojej podróży staję się bezpośrednim świadkiem, a nawet uczestnikiem próby wyłuskania od turysty kilku groszy. Naturalnie w niegodziwy sposób. Na całym świecie, w takich turystycznych miejscach jak tutaj, aż roi się od „magików” wymyślających bardziej lub mniej wyrafinowane sztuczki na obskubanie potencjalnej ofiary, a ja z lubością się im przyglądam i owe sztuczki kolekcjonuję. Niedawno na Sri Lance próbowano sprzedać mi słonie, a teraz w Turcji, tutaj, koleś przedstawiający się, jako pomocnik archeologa, wmawia mi, że właśnie przed chwilą wykopał kilka starych rzymskich monet i chętnie mi je tanio odsprzeda. Trochę trwa zanim przekonuję go, że nie tylko nie potrzebuję jego cudownego znaleziska, ale że nie mam nawet zbyt dużo współczesnych monet, więc po co mi jego stare, za które nie kupię ani jedzenia, ani picia, ani spania?

Bez rzymskich monet, ale z nowym doświadczeniem, następnego dnia ruszam do Efezu. Na niewielkim placu, nazywanym autobusowym dworcem, szybko znajduję odpowiedni mikrobus, który w 20 minut dowozi mnie do obstawionego stoiskami i straganami i sklepami z pamiątkami wejścia do podobno najlepiej zachowanego miasta z całego antycznego świata. Tak przynajmniej przeczytałem wczoraj w przewodniku, a na poparcie tej tezy doczytałem, że w 2015 roku wpisano starożytny Efez na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Za bilet, by przenieść się w czasie o ponad 2500 lat wstecz i pochodzić ulicami, którymi ongiś chadzali Heraklit, król Krezus, czy nieco później apostołowie Jan i Paweł, a z nimi matka Jezusa Maria z Nazaretu, muszę zapłacić 250 tureckich lirów, czyli około 13 euro. Chyba nie jest to wygórowana cena za tak wielką atrakcję – myślę wyciągając z portfela kilka tureckich banknotów.

Już po kilku minutach dochodząc do drogi Arkadiusza, zwanej też drogą portową, prowadzącą z portu wprost do teatru, jestem pewien, że tutaj nie tylko nie będę musiał wytężać wyobraźni jak w Troi lub mrużyć powiek, jak w Pergamonie. Tutaj wszystko wygląda jak kiedyś i by zobaczyć, jak toczyło się życie w jednym z jońskich miast, wystarczy mieć jedynie szeroko otwarte oczy. Przyglądając się kamiennej ulicy i zamykającemu ją z lewej strony teatrowi, nie tylko widzę jej dawny blask, oświetlony pozatykanymi na kolumnach pochodniami, ale widzę także przechadzających się po niej ludzi w kolorowych togach, słyszę ich głosy i czuję podniecenie wywołane trwającym w teatrze spektaklem. No nie, troszkę przesadzam. Ale tylko troszkę. Dalszy spacer po ogromnym nawet, jak na dzisiejsze standardy, mieście jedynie umacnia moje pierwsze spostrzeżenia, że moja wyobraźnia wiele się nie napracuje przywołując obrazy tamtych lat. Natomiast w odróżnieniu od wyobraźni tym razem dużo bardziej muszą napracować się nogi, bo jak wspomniałem miasto jest wielkie, a zabytków, schodów i zakamarków mnóstwo, a wszystko chciałbym zobaczyć. Idąc w kierunku drugiego wyjścia z miasta, do bramy Wespazjana, mam wrażenie, że powinienem zatrzymać się przy każdym kamieniu, każdej kolumnie, każdym domu i każdym skrzyżowaniu ulic. Nie da się. Idę po prostu przed siebie rozglądając się uważnie na boki i tu zajrzę, tam rzucę okiem, a tam się na chwilę zatrzymam, jedynie tym najważniejszym miejscom poświęcam znacznie więcej czasu i uwagi. Wspomniany już Wielki Teatr wkomponowany w zbocze góry Pion (Panaır) podzielony na 12 sektorów mieszczących 24.000 widzów, kusi by wejść na samą górę i stamtąd spojrzeć nie tylko na scenę, ale i na część miasta. Wchodzę. Odeon (mniejszy teatr mieszczący do 2000 ludzi), świątynie: Dea Roma i Divus, Artemidy, Hadriana, Serapisa i ten największy – Domicjana, Prytanejon – budynek rady miejskiej, Droga Kuretów, będąca częścią świętej drogi prowadzącej do świątyni Artemidy, Fontanna Pollia zbudowana w 97 roku przez Sextiliusa Pollio i fontanna Trajana, Monument Memmiusa, zbudowany dla upamiętnienia dyktatora Sulli i Gajusa Memmiusa, domy na tarasach, należące do bogatszych mieszkańców Efezu, Łaźnie Scholastyki, Brama Mazeusa i wiele innych, aż się proszą by je obfotografować z każdej strony i dłużej się im przypatrzeć. Patrzę, fotografuję i znowu patrzę. Biblioteka Celsusa z I wieku n.e., do której prowadzi Marmurowa Droga, zachęca w końcu nie tylko do starannego przypatrzenia się szczegółom, ale i do spoczynku. Spoczywam. Natomiast latryny dla mężczyzn, w których podobno w trakcie załatwiania śmierdzącego interesu, załatwiano z sąsiadem też drugi w trakcie którego brzęczały monety (dlatego dziury w kamiennej ławie są tak blisko siebie) i stąd powiedzenie pekunia non olet (pieniądz nie śmierdzi), a których budowę wiąże się z otwarciem garbarni pod koniec I wieku (z moczu uzyskiwano produkty wykorzystywane podczas garbowania skór), prowokują by usiąść i załatwić interes… Nie siadam.

Tuż przed opuszczeniem Efezu zaglądam jeszcze do nieco oddalonego od centrum, Kościoła Marii Panny. Jako, że wśród Efezjan dosyć wcześnie rozszerzyło się chrześcijaństwo, to właśnie już tutaj w II wieku w pobliżu portu wybudowano bodaj pierwszą bazylikę, którą po uznaniu chrześcijaństwa za religię państwową, mianowano kościołem Marii Panny. To właśnie w nim, w roku 431 z udziałem 250 duchownych, zorganizowano słynny sobór efeski.

Z Marią Matką Boską związany jest Efez jeszcze w inny sposób, o którym więcej mam się dowiedzieć już jutro. Zgodnie z tradycją, właśnie w Efezie Jan Ewangelista przeżył ostatnie trzy lata życia i tutaj napisał swoją Ewangelię. Jan osiedlił się w Efezie wraz z matką Jezusa Marią, którą (zdaniem niektórych badaczy) sprowadził, wraz ze św. Pawłem do Azji Mniejszej z Jerozolimy, gdy tam nasiliły się w latach 37-45 prześladowania chrześcijan. Paweł, po opuszczeniu Efezu w latach 50-tych I wieku utrzymywał z mieszkańcami kontakt listowny, chętnie do dzisiaj cytowany w kościołach w trakcie ewangelii, jako listy do Efezjan.  

Na wzgórzu Coressus, w powyżej ruin Efezu, znajduje się niewielka kapliczka wybudowana na fundamentach domu, w którym, zgodnie z podaniem, mieszkała Maria. Dzisiaj to położone wysoko w górach, 10 km od Selćuk, a 6 od Efezu, miejsce nazywa się Domem Marii Dziewicy i właśnie ku niemu od rana następnego dnia zwracam oczy. Publiczny transport tam nie dociera. Z taksówek nie zwykłem korzystać, no chyba, że koniecznie trzeba. Pieszo pod górę, można by spróbować, ale tam i z powrotem zajmie kawał czasu, a wieczorem chciałem jeszcze skoczyć na nieodległą plażę – więc co? Rozwiązanie podsuwa mi przy śniadaniu właściciel gościńca, w którym się zatrzymałem. Rower – mówi. Mam do wypożyczenia rowery i za jedyne 100 lirów masz problem z głowy. 100? – pytam. Może da się go rozwiązać mój problem za 50? Za 50 nie, ale 80 będzie ok – odpowiada. Dobra – dobijamy targu i faktycznie jest ok.

Niebawem kręcąc mocno pedałami mijam Efez, za którym zaraz zaczyna się ostre wzniesienie. Dalej już nie kręcę. Od tej pory więcej idę niż jadę, ale coraz ładniejsze widoki w dole i myśl o powrocie z rozwianym włosem, dodają mi tyle siły, że w troszkę ponad godzinę męczarni melduję się na dużym parkingu niedaleko domu Marii Panny. Zostawiając rower, ocierając pot z czoła i przyglądając się cudownemu (dosłownie i w przenośni) miejscu, mam wrażenie i tak już pyszne miejsce, jakim jest Efez dosładzam dodatkowo łyżeczką wybornego miodu i mimo zmęczenia czuję się wybornie.

W gościnie u Marii Matki Boskiej, spędzam sporo czasu. Wchodzę do odbudowanego na ruinach poprzedniego, w którym to Matka Boska dożyła doczesnego życia, domu. Przed domem zapalam świeczkę w dobrej intencji, potem obchodzę dokoła nieduży dziedziniec, przyglądając się młodzieży wpychającej lub wieszającej kartki z życzeniami lub prośbami (a może wstawiennictwem u swojego syna) do Matki Boskiej, wypijam zasłużoną porcję kawy, którą wtachałem na górę w termosie i mogę wracać.

A wracanie z góry to dopiero frajda. Kółka kręcą się same, wiatr rozwiewa włosy. Krajobrazy krajobrazują się z lewej i prawej strony i aż chce się jechać z górki bez końca. Tym bardziej, że w pewnym momencie zmieniam kierunek i miast do hotelu kieruję się nad, widziane z góry, morze i na piękną, szeroką, piaszczystą plażę. Nie, na kąpiel w morzu i na opalanie się zdecydowanie nie ta pora i nie ta temperatura, ale mimo wszystko bardzo mi tu dobrze. Dawno nie słyszałem plusku fal i nie czułem piasku pod stopami. Tak dawno, że chyba jakaś myśl przelatuje mi przez głowę i chociaż nawet nie jestem jej świadomy, chociaż nie zapisuję jej na kartce i nie wsadzam w szczelinę muru na maryjnym podwórzu, to pewnie ktoś tam u góry to słyszy i już zaczyna mi zmieniać plany.

Wieczorem wracając do hotelu, po drodze pytam na dworcu autobusowym o połączenia do Antalyi i postanawiam jutro, najpóźniej pojutrze ruszyć w jej kierunku. Tam zrobię krótki postój i ruszę dalej na wschód w kierunku Iranu – postanawiam, zamykając w ten sposób rozdział “Zwiedzanie starożytnych miast Azji Mniejszej”. Wprawdzie w planie miałem jeszcze odwiedzić Milet, jednak po tym, co tu zobaczyłem i przeżyłem i po tym, co o ruinach Miletu przeczytałem, boję się podobnego do Troi rozczarowania i odpuszczam. Poza tym czas do dotarcia do Nepalu też się powoli kurczy i jego resztę (nie szukając już więcej turystycznych atrakcji w Turcji, bo wrócę tu przecież jeszcze późnym latem) postanawiam rozdzielić między Iran i Pakistan oraz oczywiście resztę niezwiedzonych miejsc w Indiach.

Jeden mam tylko problem. Autobus jedzie 10 godzin i wyjeżdża tylko rano i w nocy. Oba terminy nijak mi nie pasują. Wyjadę rano, będę na miejscu wieczorem – a jak po ciemku szukać noclegu? Wyjadę w nocy, to co będę robił przez cały dzień z bagażem, po opuszczeniu rano hotelu? Tak niedobrze i tak źle. Po raz kolejny z pomocą przychodzi mi właściciel hotelu, a ja jeszcze nie wiem, że to po raz pierwszy objawił się ten, co miesza mi w planach. Jedź – powiada, pociągiem do Denizli, a stamtąd masz, co chwila autobusy do Antalyi. Pociąg wyjeżdża o 8 rano, to i śniadanie zdążysz zjeść. Na miejscu będziesz o 12 i jak dobrze pójdzie na 16-17 będziesz w Antalyi. Dokładnie tak robię nie wiedząc zupełnie, że to nie moja decyzja, a mojego Anioła Stróża, który strasznie się musi tym razem napracować bym zrozumiał, o co mu chodzi. Zrozumiem, ale o tym w następnym odcinku.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł