Odwiedziny Jennifer, Anji, Tadzia i Grzesia w zadziwiająco szybkim tempie zbliżają się ku końcowi. Po prawie trzech tygodniach spotykamy się wszyscy ponownie w Los Angeles. Tadziu z Grzesiem oddali już motory, którymi objechali spory odcinek kalifornijskiego wybrzeża. Anja pozbyła się samochodu, który dzielnie prowadził ją po wyżynach wokół Grand Canionu, Jennifer spakowała plecak i teraz bez balastu, ale z ogromnym workiem wrażeń, ostatni dzień spędzamy na opowieściach kto co widział, gdzie był i co przeżył. Ostatnie pożegnalne zdjęcia i jutro moi kochani przyjaciele odlatują do Europy, a ja pakuję majdan, wymieniam zużyte hamulce, przepakowuję samochód i przyczepkę i ruszam na północ w kierunku San Francisco. Z Tadeuszem, który tak serdecznie parę tygodni temu przywitał mnie w mieście Aniołów i pomógł zatamować pękniętą aortę w samochodzie (opisywałem w artykule pt.Los Angeles) ściskamy sobie mocno dłonie i wymieniamy staropolskiego misia. Po czym odpalam silnik i już mnie nie ma. Z centrum przez Santa Monika kieruję się w stronę Santa Barbary, jednej z bardziej malowniczych mieścin kalifornijskiego wybrzeża i potem dalej w górę ale…. No właśnie, ale którędy?
Mogę jechać górą autostradą, skąd byłoby niedaleko do przepięknego Parku Narodowego Yosemite, albo dołem drogą numer 1 wzdłuż Pacyfiku. Yosemite z najgłębszym polodowcowym kanionem świata, z nieprzebranymi wodospadami i olbrzymimi sekwojami na pewno warto zobaczyć. Jednak nisko wiszące chmury niezapowiadające fantastycznych widoków w górach odwodzą mnie od decyzji skrętu w prawo w kierunku parku. Wybieram krętą drogę wzdłuż oceanu pocieszając się, nie tylko tym, że wodospadów dosyć się już naoglądałem, że najwyższe sekwoje czekają jeszcze na mnie na północy Kalifornii, a lodowce na Alasce, ale przede wszystkim tym, że przede mną właśnie zaczyna się kręta, malownicza, prawdopodobnie jedna z ładniejszych dróg świata.
Przejeżdżając przez Santa Barbarę, Santa Marię, San Louis, nie mając jeszcze dość wszystkich świętych, bo przecież muszę dojechać do San Francisco, zatrzymuję się na noc w San Simon, w pobliżu wejścia do ogromnej posiadłości Hearstów. Do miejsca, w którym parkuję samochód, to znaczy do miejsca, w którym Hearst rozpoczął budowę swej posiadłości, w 1919 roku prowadziła wtedy jedynie zwykła polna droga. Nie było obecnej szosy biegnącej wybrzeżem do Monterey. Pociąg dojeżdżał tylko do San Louis Obispo, leżącego 64 kilometry od tego ustronnego miejsca. Zamek Hearsta dzieliło około 400 km od Los Angeles i San Francisco co znaczy, że leżał on w wielkiej „dziurze” i…. i jak się dookoła rozejrzę to mimo, że zbudowano go na górze, dalej w tej „dziurze” pozostał. Oprócz majaczących w oddali na wzgórzu bliźniaczych wieżyczek zamku wzorowanego na XVI wiecznych hiszpańskich, renesansowych katedrach, drewnianego mola wtapiającego się wgłąb spienionych fal oceanu i ogromnego, mogącego pomieścić kilkadziesiąt autobusów i kilkaset samochodów, parkingu wokół nie ma nic. Sądząc po rozmiarach parkingu, zdaje się, że posiadłość Hearsta rywalizuje z parkiem Disneyland o miano największej atrakcji Kalifornii. Tu i tu przyjeżdżają codziennie tłumy. Po co? Nie bardzo wiem. Wprawdzie przy wejściu do posiadłości zwiedzam małe muzeum, przeglądam kilka zdjęć, ale biletu na wjazd do zamku na górze nie kupuję. Wystarczy, że w zamku o powierzchni ponad 18.000 m2 , 190 m długości, z 340 pomieszczeniami, przebywali tacy ludzie jak: Charlie Chaplin, Rudolf Valentino, Cary Grant, Charles Lindbergh, Joan Crawford, Clark Gable, Bracia Marx, Calvin Coolidge i Winston Churchill to po co jeszcze ja się tam będę pchał. Wolę przespacerować się w drugą stronę, przystanąć na molo, spojrzeć w dal i ujrzeć coś znacznie piękniejszego niż najpiękniejsze salony, baseny czy ogrody magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta. Przede mną, w odległości paruset metrów (dobrze, że mam ze sobą lornetkę, choć i bez niej nieźle widać) płyną dumnie jeden obok drugiego dwa walenie otoczone, niczym dworską świtą, skaczącymi delfinami. To dopiero widowisko, warte każdych pieniędzy, a zupełnie za darmo. Długo stoję na molo z wytrzeszczonymi oczami i rozdygotanymi emocjami. Po raz kolejny przekonuję się, że najpiękniejszych cudów nie stworzyła ludzka dłoń. No chyba, że Golden Bridge hehe, ale do niego mam jeszcze 400 km. Ruszam rano skoro świt.
Przed dotarciem do San Francisco, jeszcze jedna niespodzianka. Drogowskaz pokazuje, skręć w lewo do Fort Ross. Skręcam i nie potrzebuję wiele czasu by się zorientować, że się opłaciło. Dwugodzinna przerwa w jeździe doskonale regeneruje siły, a przy okazji mam możliwość przyjrzeć się najstarszej, najbardziej na południe wysuniętej rosyjskiej stanicy z lat 1812 – 1841, a więc z czasów gdy Alaska jeszcze należała do Rosjan. Mieli więc jak i skąd zapuszczać się wgłąb lądu.
Wczesnym wieczorem jestem już w San Francisco i znowu problem. Duże miasto to mało miejsca do parkowania i nie ma sie gdzie przytulić do krawężnika na noc. Objeżdżam miasto w te i we wte, jak zwykle nie czując się dobrze między drapaczami chmur. Przyglądam się biegającym od jednego do drugiego sklepu, ludziom i nie wiem czy aby na pewno chcę tu pozostać. Skuszam się w końcu na loda w McDonaldzie, bo mają tu fajny parking i przynajmniej na chwilę mogę zostawić samochód i wyskoczyć na miasto. Jeszcze raz przekonuję się z bliska, że centrum wielkich miast to nic dla mnie, wracam do auta i jadę szukać miejsca do spania w okolicy Golden Bridge.
Rano nie mogę odmówić sobie przyjemności przebiegnięcia jednego z najsławniejszych mostów, tam i z powrotem, a że jego długość to 2737 metrów, więc od samochodu (parkuję jakiś kilometr od mostu) do samochodu robię niezły ponad siedmiokilometrowy dystans. Niby niezbyt dużo, ale biegnie się i tak ciężko. Bardzo nie lubię w czasie biegu przystawać, bo po krótkiej przerwie trudno mi znowu ruszyć. A tu się nie da. Nie da się biec nie robiąc po drodze zdjęć (aparat przezornie wziąłem z sobą), nie stanąć by popatrzeć na zabójczy widok na cieśninę Golden Gate – dosłownie zabójczy zważywszy na fakt iż w pobliżu jawi się wyspa Alcatraz ze znanym więzieniem i osadzonymi w nim zabójcami. Tak czy siak trochę biegam, trochę stoję i jakoś udaje mi się tam i z powrotem. Teraz śniadanie, potem spacer na dół pod most i po skałach do pobliskiego parku i przed obiadem ruszam dalej, przez Złotą Bramę (z ang. Golden Gate) w kierunku Alaski czyli na północ. Aż nie chce mi się wierzyć, że jestem jednym z ponad 1,6 miliarda samochodów, które od początku, czyli od 27 maja 1937 roku, przejechały przez Golden Bridge nad Golden Gate.