Wiedząc już, że pogoda w Australii nie zawsze jest taka jaką sobie wyobrażaliśmy, to znaczy zawsze pełna słońca i błękitnego nieba, staramy się każdy gorący dzień wykorzystać na dłuższe lub krótsze plażowanie. A że jadąc w górę od Nelson Bay, plaży jest bez liku toteż podróż znacznie zwalnia. Nigdzie się nie spieszymy. Próbujemy znaleźć co ładniejsze zakątki. Czy najładniejsze? Pewnie nigdy się nie dowiemy, nie mając porównania z tymi, których nie widzimy, ale nie o to przecież chodzi. Wystarcza, że podoba nam się ponad miarę i jeżeli od czasu do czasu uda się oprócz malowniczych plaż znaleźć jakąś malowniczą wioskę, jak na przykład Seal Roks 50 km na północ od Nelson Bay i jeżeli w takiej wiosce jest jeszcze latarnia morska, z której rozpościera się malowniczy widok na morze i okolice, to nasze potrzeby estetyczno-poznawcze są w zupełności zaspokojone.

Wszelako nie żyjemy jednak tylko jak turyści, uganiający się za gorącym piaskiem i błękitnym niebem. Oprócz tego, szukamy przynajmniej odrobiny australijskiej egzotyki. Wydaje się, że w Port Macquarie, do którego właśnie wjeżdżamy, trochę jej znajdziemy. Podążając za przydrożnymi szyldami znajdujemy park, w którym wedle tychże szyldów powinny znajdować się dzikie australijskie zwierzaki.  Pudło. Przy wejściu okazuje się, że jest to faktycznie park, ale taki bardziej spacerowy, a jedyne zwierzęta, które ewentualnie możemy tu spotkać to kuny, sporadycznie warany, rzadko węże i sporo gatunków przeróżnych ptaków. Hm – to nie to. Nam bardziej chodzi o takie typowo, typowo australijskie – kangury i koala. Tych tu z pewnością nie uświadczymy, a dodatkowo trzeba by zapłacić za wstęp. Odpada. Żyjąc w naturze, nie będziemy płacić żeby naturę oglądać. Jednak pani w informacji daje nam pewien typ. Kangury??? Zdziwiona, że jeszcze do tej pory ich nie widzieliśmy zapewnia, że na pewno gdzieś się na nie natkniemy. Jest ich tu podobno wszędzie mnóstwo. No cóż wypada wierzyć na słowo i się rozglądać. Z misiami koala trochę słabiej. Trudno je dojrzeć między gałęziami eukaliptusów, a schodzą z nich niezmiernie rzadko i to tylko po to, by wspiąć się ponownie na inne. Podobno czasem widuje się jakiegoś tu niedaleko przy polu golfowym, a na pewno możemy się im przyjrzeć z bliska w …. w pobliskim koala szpitalu(!?)

Szpital jest w centrum miasta. To co jedziemy ? No chyba tak. Przyjrzeć się z bliska koala i zobaczyć jak się nimi tu opiekują to może być podwójnie ciekawe. Pół godziny później parkujemy pod szpitalem, przed którym stoi  koala ambulance. Niewielki budynek z niewielkim ogrodzonym ogrodem (aczkolwiek pacjentów niestety sporo – co roku leczy się tu około 250 niedźwiadków, okaleczonych przede wszystkim w wypadkach drogowych lub zaatakowanych przez psy; psy stanowią dla koali największe zagrożenie) otwiera przed ciekawskimi oczami wszystkie drzwi. Pracy lekarzy można przyglądać się przez wielkie okno, a misiowe „pokoje” w przyległym ogrodzie można oglądać, przechadzając się wzdłuż nich szeroką ścieżką. Prawie wszystkie śpią, a wszystkie są jakby bardzo smutne. Nic dziwnego – myślę, przecież nie dość  że są chore, to pewnie porcje „procentowego eukaliptusa” też są raczej w  szpitalu racjonowane. To nie to samo co na wolności, gdzie można używać owego naturalnego specyfiku do woli.

Zarówno do szpitala jak i do usytuowanego w sąsiedztwie domu Roto House, można wejść za dobrowolnym datkiem. Obejrzeliśmy szpital to teraz idziemy zobaczyć dom. Cóż to takiego ten Roto House, skoro już od ulicy szyldy i strzałki do niego prowadzą? Jest to fantastycznie utrzymany w  późno-wiktoriańskim stylu dom, wzniesiony w1891 roku przez mierniczego gruntów Johna Flynna. Zamieszkały był przez jego potomków aż do roku 1979 i od tego czasu, utrzymywany przez zaangażowanych ochotników, służy jako coś w rodzaju muzeum, które z wielką przyjemnością zwiedzimy.

W tym miejscu kończy się nasza krótka ucieczka od plaż i szumu spienionych fal oceanu. W poszukiwaniu następnego postoju wracamy na przybrzeżną trasę i do zmierzchu robimy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Wypadło, że tym razem miejsca na jedno albo dwudniowy postój poszukamy w South West Roks.

 

Dlaczego akurat w South West Rocks? Trudno powiedzieć. Może dźwięcznie brzmiące „Roks” w nazwie jest niezwykłym magnesem? Nie wiem. Wiem za to, że to coś co kazało nam się tu zatrzymać miało fantastycznego nosa. Posłuchajcie. W owym, w skrócie SWRocks, zatrzymujemy się na tyle późno, że tylko w świetle samochodowych reflektorów nie jesteśmy w stanie wypatrzeć żadnego odpowiedniego do spania miejsca. Tu jakiś zamknięty camping, tam zakaz parkowania, jeszcze dalej jakiś park, w którym nie wiadomo wolno czy nie wolno i tak kręcimy się po mieście jak ta mucha w latarce, aż koniec końców ponownie z pomocą WikiCampa wyjeżdżamy z centrum i gdzieś na uboczu, na jakimś wzgórzu, blisko morza, znajdujemy to o co nam chodzi. Jest ławka i stół, są toalety, szumi blisko morze, czyli jest wszystko. Nie wiemy jeszcze, a nawet się nie domyślamy, że wszystko w tym wypadku znaczy dużo, dużo więcej niż oczekujemy. Rano, słysząc radosne okrzyki Witka, nie dowierzam własnym uszom. Kangury! Kangury ! Słyszę i wystawiam łeb z auta. Faktycznie oprócz stołu, ławki i kibla są jeszcze kangury. Są wszędzie i w dodatku nie tylko one. Są jeszcze papugi i moc innego kolorowego ptactwa, a jakby tego było mało, środkiem łąki przechadza się ogromny waran. Ale bomba. Rację mieli Ci, którzy przekonywali, że co jak co, ale kangury w Australii na pewno zobaczymy. Widzimy. Są cudne i w ogóle nie płochliwe. Jasne, że za blisko podejść się nie pozwolą, ale odległość, którą uważają za bezpieczną zupelnie nam wystarcza by się się naprzyglądać nafotografować i nacieszyć. Są z nami lub w pobliżu nas cały czas. Nawet gdy się oddalamy od obozowiska to one – a może tu są już jakieś inne? też obserwują nas zza drzew. Ej kangury, kangury, bo się nam znudzicie –grożę palcem i jakby na dowód słów przestaję je fotografować. W ogóle chowam aparat do futerału i trochę zły przestaję fotografować cokolwiek. Weszliśmy właśnie na niewielkie wzniesienie w parku Arakoon i co z tego! Niebo znowu się zachmurzyło i naprawdę przepiękne widoki, rozlegające się z prawej i lewej strony pozbawione są zupełnie seledynowych, turkusowych, błękitnych czy złotych kolorów. Szkoda. Pogoda nie bardzo jest nam łaskawa. Górale spojrzawszy w górę rzekliby –  idzie na deszcz, a my, jako że w takiej sytuacji do powiedzenia nie mamy nic, szykujemy się jak tą kolejną, mam nadzieję krótką zmianę pogody przetrwać. O kąpieli w morzu mowy już nie ma aczkolwiek pewnie Witek już jedną dziś rano zaliczył, przeto póki nie pada zostaje wędrówka lub zwiedzanie – albo trochę tego, trochę tego.

Od naszego parkingu półtora kilometrową trasą Monument Hill Walk dojść można do położonego nad morzem Trial Bay Gaol. Idąc tym szlakiem, dotarliśmy właśnie do oddalonego o 900 metrów niemieckiego pomnika „German Monument”, przed chwilą minęliśmy dwa osamotnione groby, których właściciele pewnie w swej ostatniej woli wyrazili chęć wiecznego spoglądania na cudowne z tego miejsca morze, a przed nami, jako że jesteśmy jak już wspomniałem na niewysokim wzniesieniu, widać już cel wędrówki. Trial Bay Gaol to wybudowane w latach 1877-1886 więzienie, w którym przetrzymywano całą masę przywożonych ze starego kontynentu więźniów. Pracować mieli oni przy wznoszeniu ogromnej portowej zapory. Natura jednak podmywając i zatapiając nieukończoną budowę,  zadrwiła tym razem z ludzkich projektów, a niepotrzebne od tego czasu więzienie opustoszało i już nigdy więcej nie pełniło swojej roli. Z jednym krótkim wyjątkiem, kiedy to w czasie II wojny światowej internowano w jego murach (pewnie tak na wszelki wypadek) Niemców mieszkających w Australii i Australijczyków niemieckiego pochodzenia. Stąd też pomnik, przy którym akurat stoimy, a który wzniesiony siłą i nakładem tutejszych Niemców ma upamiętnić zmarłych w trakcie internowania rodaków. Do więzienia, które dzisiaj udostępnione jest jako ciekawe muzeum nie schodzimy pieszo. Wracamy na parking po samochód i spakowawszy obóz, podjeżdżamy nim pod bramy Trial Bay Gaol. Wstęp 15$. Cóż kultura kosztuje, a że tyle się nasłuchałem i naczytałem o angielskich zsyłkach do Australii w XVIII i XIX wieku, to trudno mi sobie odmówić wkroczenia między mury, milczących świadków tamtych dni. Więzienie jak chyba każde więzienie: szare, smutne i nieprzyjemne. Jednak miejsca usytuowania, na kamiennym półwyspie i widoków na błękitną spokojną zatokę z lewej i burzliwe morze z prawej można byłym więźniom tylko pozazdrościć.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł