Od jakiegoś czasu zaczołem odliczać dni do wyjazdu do północnego Peru, czyli do serca dżungli. 10,9,8 i zrobiło się 1. Jutro wyjeżdżam. Plecak spakowany. Tym razem bez pomocnych rad Mietka (powoli sam zaczynam być wytrawnym wędrownikiem), przewodniki przeczytane, także wszystko gotowe. Pozostaje tylko kupić bilet na autobus do Pucallpy i w drogę. Hola hola, nie tak szybko. Jestem w La Marced na dworcu autobusowym i co? Dowiaduję się, że autobusy do Pucallpy nie kursują, bo gdzieś tam w górach po drodze już nie jest po drodze, tzn. w ogóle nie jest bo droga się zarwała i jej nie ma. Jak wygląda droga, której nie ma to akurat wiem, ale w żaden sposób mnie to nie pociesza. Jedyna możliwość to jechać przez Limę, informuje uprzejmy, ale jak się potem okazało niezbyt dobrze poinformowany pan w biurze podróży. Jazda przez Limę to 10 godzin przez znane już Ticlo, a potem następne 20 z Limy. Mordęga. Na samą myśl o 30 godzinach w autobusie jadącym krętymi, górskimi drogami rozbolało mnie nie tylko to na czym tę całą podróż miałbym siedzieć, ale i cała reszta. Wyzbyty porannego entuzjazmu i cały obolały od krętych myśli wracam do domu i opowiadam o wszystkim Mietkowi, a on ze stoickim spokojem wpada na koncept jechania do Pucallpy ciężarówką. Jak? Pytam. Ano całkiem prosto – odpowiada. Z La Marced kursują do Puerto Bermudez półciężarówki tzw picapy, które zabierają i towar i ludzi, a że mając napęd na cztery koła jadą inną drogą niż autobus więc zerwany trakt nie stanowi problemu. Droga ponadto jest krótsza, szybsza i dużo ładniejsza, ale za to bardziej kręta i niebezpieczna no i sam przejazd ciut droższy. Z Puerto Bermudez to już tylko około dwóch godzin do Pucallpy, a możliwości podobno jest tam sporo. Superancko – myślę w duchu, a na głos upewniam się czy to pewna informacja. Uzyskawszy potwierdzenie proszę Mietka byśmy jeszcze tego dnia pojechali do miasta i poszukali miejsca w picapie na jutro. Wszystko się zgadza. Są ciężarówki, jest miejsce, jest drogo, ale jak zwykle się targuje i jest niezbyt drogo no i jest spowrotem poranny entuzjazm. Umawiam się na jutro na godzinę siódmą rano, kupuję coś ala bilet i wracamy. W domu czeka na nas Marcin, który też wybiera się do Pucallpy na spotkanie z mieszkającym tam Polakiem – Tomkiem, który buduje w dżungli niedaleko Pucallpy centrum hayouaski, a Marcin ma zamiar dołożyć tą atrakcję do swojej oferty zwiedzania Peru. Streszczam szybciutko wydarzenia dzisiejszego dnia. Na Marcinie, starym wyjadaczu i przewodniku, nie robi to żadnego wrażenia. W Peru tak to już jest, że nie da się planować – stwierdza i postanawia, że jedziemy razem. A bilet? Pytam. Bilet kupi się rano. W Peru tak to już jest, słyszę po raz drugi. No to jedziemy. Picapem przez Peru – no nieźle.
Punktualnie o siódmej – europejskim obyczajem, meldujemy się w punkcie odjazdu. Marcin bez problemu dostaje bilet, ale nie odjeżdżamy. O ósmej zresztą też nie. Samochód nie odjedzie wczesniej, dopóki nie będzie pełny tzn. czworo ludzi w kabinie, czworo na pace (te miejsca są tańsze) no i towar. Czekamy. Krótko przed dziewiątą ruszamy. Monotonia pierwszych kilkudziesięciu kilometrów kończy się wraz z końcem asfaltowej szerokiej szosy. Zakręty, dziury, przeprawy przez potoki i rzeki przeplatają się z przepaściami, wodospadami i szalenie pięknymi krajobrazami w tle. Czasem żałuję, że siedzę w środku i przyglądam się tym pięknościom przez małe okno dusznej kabiny, a nie z dachu. Żałuję oczywiście dopóki samochód po raz którys nie podskoczy na leżącym kamieniu, czy nie wpadnie do ogromniastej dziury.
Nieźle wytrząśnięci z ogromną radością przyjmujemy kilkuminutową przerwę przy jednym z wodospadów, a okropnie głodni z jeszcze większą przyjemnościa przyjmujemy następna przerwę przy jednym z nielicznych przydrożnych barów. Po przerwie jest tak samo jak przed. Zakręt, rzeka, kamień, dziura i ciągle pięknie. Nawet nie zauwżam, w którym momencie wjechaliśmy na szczyt dzielących nas od dżungli gór. Dopiero powolna jazda w dół i powoli zmieniający się za oknem krajobraz uświadamiają mi, że to już tuż, tuż, że za chwilę wgłebimy się w zieloną, ogromną, amazońską dżunglę. Jak zieloną i jak ogromną widać z puktu widokowego, do którego właśnie dotarliśmy. Trochę trwa zanim wzrok przyzwyczai się i zacznie rozróżniać nieskończoną ilość odcieni zieleni. Taka zieleń, taka zieleń i jeszcze inna zieleń. Kiedyś wiedziałem, że zielony to zielony. Jednak od czasu, gdy kupiłem sobie zielony motor, a jedna z koleżanek pochwaliła moje turkusowe cacko, a po jakimś czasie inna koleżanka stwierdziła, że ładny ten mój motocykl w kolorze morskiego turkusu, to wiedziałem, że są co najmniej trzy kolory zielone. Teraz patrząc na amazońską dżunglę wiem, że zielonych kolorów jest tyle ile … ile nie da się policzyć, a moim koleżankom, którym udawadniałem, że zielony to zielony, zwracam honor. Szkoda tylko, że spod zielonej płachty nie dochodzą do nas żadne odgłosy. Jest ciesza, a przecież tam w dole wszystko syczy, brzęczy, szeleści, bzyka, wyje, piszczy, skowycze, krzyczy itd, jednym słowem żyje. Tych odgłosów mi tu brak, za to nie brak odgłosu zapalanego silnika i klaksonu dającego znak do odjazdu. Jaka szkoda.
Zjeżdżamy dalej z gór, droga staje się płaska, już nie taka kręta i dziurawa, a że przejeżdżamy przez małe wioski, po których biegają dzieci o wyraźnie indianskich rysach twarzy, budzi się we mnie chęć wdrapania się na pakę i przejechania ostatnich kilkudziesięciu kilometrów z wiatrem we włosach. Tak robię. Nieograniczony małymi okienkami widok jeszcze bardziej mnie zachwyca. No i ten wiatr ! Mimo, że muszę mocno trzymać się ramy by nie wypaść na którymś zakręcie, nie zmieniam już miejsca i w ten sposób dojeżdżam do Puerto Bermudez. Tu krótka przerwa. Marcin zarządza odpoczynek i posiłek, a ja posłusznie się nie sprzeciwiam. W końcu Marcin to przewodnik po Peru więc wie co robić, a mnie jest wszystko jedno. Rzucamy coś na ruszt w pobliskim barze, Marcin dzieli się swoją porcją z psem i po kilkunastu minutach jesteśmy znowu na placu odgrywającym rolę dworca. Faktycznie, tak jak mówił Mietek, z dalszym polączeniem z Puerto Bermudez do Pucallpy, nie ma problemu. Tym razem to przewoźnicy szukają nas, a nie my ich. Pakujemy się do pierwszego lepszego i zanim słońce na dobre schowa się za horyzont dojeżdżamy do celu, do Pucallpy.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł