Czy tak sobie wyobrażałem Patagonię? Wyobraźnia chyba nigdy nie dorównuje rzeczywistości. Tak, raczej w ten sposób wyobrażałem sobie drogę przez Patgonię do Ziemi Ognistej. Proste, niekończące się szosy, a właściwie jedna szosa z pampą po obu stronach. Od czasu do czasu ciężarówka w tę samą lub przeciwną stronę, z prawie bezchmurnego nieba rozlewa się jasnożółty blask słońca, które jeszcze (aczkolwiek jestem już na 44 równoleżniku) sprawia, że strumyczek potu spływa mi po plecach.
Jadąc pareset kilometrów prostą drogą, nie mając na czym zatrzymać wzroku, bezwiednie zaczynam szmądzic. To szukam czegoś w radiu, mając nadzieję, że znajdę przynajmniej relacje z mistrzóstw świata w szachach – co prawdopodobnie byłoby bardziej intrygujące niż krajobraz za szybą -, to znów czytam na głos (tak w czasie jazdy na tempomacie – nie miało prawa się nic zdarzyć) książke do nauki hiszpańskiego, lub żeby było już bardzo interesujaco – rozmyślam o niebieskich lub zielonych migdałach. I tak jakoś kilometr za kilometrem oddalam się od Rio Negro, przejeżdżam przez Chubut, Santa Cruz, aż w końcu gdzieś na horyzoncie zacznie się jawić Tierra del Fuego.
Od przylądka Valdes do Ushuaii, stolicy Ziemi Ognistej, jechałem siedem dni. Siedem dni drogą nr 3 z niewyobrażalnie „ciekawymi“ krajobrazami. Żeby troszeczkę urozmaicić sobie życie, a i przy okazji coś zwiedzić, postanowiłem wjeżdżać do przydróżnych miasteczek kolorowo opisanych w przewodniku. Zachaczyłem o Comodore Rivadavia, Caleta Olivia, Puerto Deseado, San Julian, Rio Gallegos, Punta Arenas (Chile) i w końcu Rio Grande.
W Comodore Rivadavia znalazłem myjkę samochodową i zrobiłem niezłą frajdeę mojemu autku, jako że po tylu piaszczystych i zakurzonych drogach aż krzyczał prosząc o kąpiel. Chłopaki z myjki też mieli nezłą uciechę, bo po raz pierwszy w życiu widzieli Polaka i to z tak kolorowym samochodem. Pewnie byłem dla nich bardziej egzotyczny niż oni dla mnie. Tak czy siak wypiliśmy razem mate, wymieniliśmy parę, już poznanych przeze mnie po hiszpańsku, zdań. Po dwóch godzinach już czystym samochodem pojechałem szukać miejsca na nocleg. Nie było łatwo – zbyt duży wybór. Comodore leży nad samym oceanem, do którego z centrum prowadzą wijące, pagórkowate, przekolorowe uliczki i nie mogłem się zdecydować, w której z nich przenocować.
Nazajutrz – no cóż, drogą nr 3. Zaczęło się pięknie. Od Commodore do Caleta Olivia ruta tres biegnie dokładnie wzdłuż linii brzegowej Atlantyku. Ok. 80 km mam super widoki. Z lewej ocean i szerokie plaże, z prawej pola naftowe z szybami wiertniczymi jak na zdjęciach z Texasu. W Caleta Olivia mijam pomnik wiertaczy (jednymi z pierwszych byli Polacy). Jeszcze parę minut i razem z pomnikiem w tle pozostają również piękne krajobrazy. Przede mną pampa, pampa, pampa. Po prawej i po lewej pampa i sądząc po mapie następne 700 km nie ma szans na zmiane.
Drogowskaz w lewo pokazuje 146 km do Puerto Deseado. Czytam w przewodniku cóż to za miasteczko? A tam tak: “….niewątpliwie najbardziej zasługuje na nadłożenie drogi na całym patagońskim wybrzeżu. Port miał kiedyś obsługiwać projektowaną linię kolejową do Bariloche. Dawny dworzec wygląda jakby żywcem przeniesiony ze szlaku Union Pacyfic…” No, myślę sobie, 300 km – pewnie skoro tak piszą, to się opłaca. Skręcam. Droga nieciekawa. Miejscami brak asfaltu, dziury, piasek, ale skoro takie cudeńko do oglądania na mnie czeka, to się nie przejmuję. Jadę. Po prawie czterech godzinach dojeżdżam, a moja wyobraźnia już eksploduje, bo całą drogę nie robi nic innego tylko cieszy się na najpiękniejsze miasteczko na patagońskim wybrzeżu. Parkuję, biorę aparat i idę na spacer przez… najbrzydsze miasto jakie do tej pory widziałem. Nic. Centralnie stary opuszczony dworzec kolejowy, i nic poza tym. Boisko, szkoła, kościół, port i pareset nieciekawych domóstw. Rozgoryczony, zły – bo przede mną znowu 150 km dziurawej drogi powrotnej, nie wiem, czy nocować w tym czymś, co miało być czymś innym niż się okazało, czy jak najszybciej uciekać stąd i mieć to za sobą. Postanawiam zostać. Po kawie, przy której za moje rozczarowanie i zły humor obwiniam swoją wyobraźnie, wychodzę jeszcze raz na spacer – ale już bez jakichkolwiek oczekiwań. Poprostu wieczorny spacer i tyle. Nie, nie powiem, że nagle przejrzałem i wszystko stało się piękne i cudowne. Nie. Jednak faktycznie nie było aż tak bardzo źle. Jeszcze raz obszedłem stary dworzec, zwiedziłem kościół, przyjrzałem się chłopakom goniącym za piłką na miejskim boisku i już w zupełnie innym nastroju wróciłem do samochodu. Z moją wyobraźnia też się już pogodziłem, ale obiecałem sobie przy następnej okazji podciągnąć jej trochę wodze.
San Julian za to, to port gdzie faktycznie warto było zrobić dłuższy postój łącznie z noclegiem. Tutejszy spacer urozmaicony był zwiedzaniem kopii statku Magelana, który w czasie swojej podróży własnie tutaj dobił do brzegu, muzeum pierwszych osadników, parę kwitnących o tej porze roku parków.
Rano jadąc dalej w kierunku Rio Gallegos z sentymentem patrzałem na tabliczkę z przekreśloną nazwą San Julian.
Rio Gallegos leżące już na 52 równoleżniku niczym nie zachwyca. Aglomeracja miejska składająca się z tysięcy parterowych, przeważnie metalowych lub drewnianch domków. Jak oni w tych domkach przeżywają tutejsze zimy chyba nie będzie mi dane poznać (nawet nie bardzo bym chciał), ale zastanawiające to niewątpliwie jest.
Za Rio Gallegos przekraczam granicę z Chile. Moje pare słów hiszpańskich, parenaście angielskich plus doświadczenie pantomimiczne po takich grach jak activity, pozwalają bez większych problemów wyjechać z Argentyny i wjechać do Chile. W Chile lepszą, ale dłuższą drogą udaję się do Punta Arena. Prom okazuje się na tyle drogi (150 dolarów), że postanawiam wrócic i inną, gorszą drogą jechać na prom za 54 dolarów. Tym razem nie żałuję nadłużonej drogi, bo Punta Arena to miasteczko, które tak czy siak warte było zwiedzenia.
200 km najgorszą drogą, jaką do tej pory jechałem (i za jakiś czas będę musiał nią wracać) sprawiło, że kompletnie wyczerpany dojechałem do granicy w San Sebastian. Już z bagażem doświadczenia z poprzedniej granicy, bez trudu wyjeżdżam z Chile i wjeżdżam z powrotem do Argentyny.
Przez Rio Grande przejeżdżam nie zatrzymując się, aczkolwiek jest tu parę rzeczy godnych uwagi, np. Misja Salezjańska z 1893 roku. Wracając może wstąpię.
Parę kilometrów na południe od Rio Grande na chyba magicznym 54 równoleżniku, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia się cały świat. Krajobraz zmienia się z jednolitego żółtego na barwny z przewagą zieleni, prosta droga zmienia się w pagórkowatą, nuda i znużenie ustępują miejsca ciekawości i eskscytacji. Otwierają się drzwi do ziemi ognistej. Przede mną ok. 250 km super drogi do Ushuaii, do miejsca zwanego fin el mundo.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł