10 grudnia 2013 wjeżdżając do Ushuaii, najbardziej na południe wysuniętego miasta świata, osiągnąłem swój pierwszy cel w podróży into the world.
Samo kilkudziesięciotysięczne miasteczko nie poraża urokiem, ale też nie przeraża brzydotą. Położone nad zatoką na zboczach granitowych, pokrytych śniegiem gór, robi momentami wrażenie jak gdyby to było Zakopane leżące nad Bałtykiem. Główna ulica handlowa (oczywiście San Martin) niczym krupówki obwarowana jest sklepikami z pamiątkami, z atrakcjami turystycznymi i oczywiście restauracjami, knajpami i barami. Niczym na krupówkach drewniane fasady niskich góralsko-indiańskich domków uginają się pod nawałą turystów, fotografujących każdy zakątek miasta.
Pierwszą noc spędzam na parkingu w samym centrum, także dowoli mogę sie napatrzeć na życie w mieście i w porcie do późnych godzin nocnych. Mrok w Ushuaii przynajmniej o tej porze roku zapada około północy.
Drugiego dnia znalazłem camping aldino, gdzie zamieszkałem przez następne siedem dni. Camping ma te zalety, że można spokojnie zostawić auto i udać się pieszo czy to na zwiedzanie miasta, czy to na wypad w okoliczne lasy i góry, nie martwiąc się o samochód i ekwipunek. Poza tym na campingach spotyka się nowych ludzi i zawiera nowe znajomości. Ale do tego za chwilę. Najpierw zwiedzam miasto. Jest tu muzeum końca świata, jest sławne więzienie nazywane argentyńskim alcatraz, jest muzeum pionierów, jest stary kościół, oraz cmentarz z prochami ludzi z przedpoprzedniego wieku, jest port ze starym wrakiem, tudzież pasaże z dziełami sztuki ludowej, wspomniana ulica San Martin – jednym słowem jest wszystko, czego można się spodziewać po chyba najliczniej odwiedzanym miasteczku Argentyny. Zwiedzam te wszystkie cuda i cudeńka w ciągu dwóch dni, a potem już czas na wypady poza miasto np. na najdalej na południe wysunięty wyciąg narciarski, przez który przebiega trasa na lodowiec Martial. Z góry widać całą zatokę z częścią Ushuaii, a kolorowa tęcza tylko dodaje uroku tym widokom. Po powrocie na camping wspólna biesiada z motocyklistami z… haha z za między, czyli z MG i HS. Theo, Rainer i Frank byli już od miesiąca w podróży i równie jak ja ucieszyli się widząc rejestracje AC. Do wspólnej biesiady dołączyli jeszcze Brigit z Austrii ze swoim chłopakiem Michaelem ze Szwajcarii. Z tą parą zaprzyjaźniłem się do tego stopnia, że następne parę dni łącznie z wypadem do parku narodowego „fin el mondo“, spędziliśmy wspólnie.
Będąc w Ushuaii, niechybnie należy zobaczyć najdalej na świecie położoną na południu stację kolejową nazwaną oczywiście Tren del fin del mundo. Stacja została wybudowana przez więźniów słynnego już więzienia a służyła do wywozu drzewa z pobliskich lasów. Dziś wozi za bajońskie ceny naiwnych turystów, niewiedzących, że całą trasę pociągu można przejść na nogach w ciągu dwóch godzin za darmo, przeżywając przy tym dużo więcej wrażeń.
Na łące przed stacją, z której zrobił się a la dziki camping (oprócz mojego stało jeszcze kilka samochodów, w tym jeden z Niemiec), koczowałem następne trzy dni. Prąd mam, wodę mam, słońce czasami świeci, rzeczka opodal pluszcze, cóż jeszcze potrzeba do szczęścia. Jutro jednak wracam na camping, gdzie spędzę święta AD 2013, po czym 26 grudnia ruszam dalej kierunek Torres de Paine w Chile, gdzie być może spotkamy się z Brigit i Michaelem, którzy wyjechali – a w zasadzie poszli „na stopa“ – w tym kierunku już wczoraj.