Do Parku Narodowego Fin del mundo wybraliśmy się w trójkę z Brigit i Michaelem.
Jak obiecałem, podciągnąłem wodze wyobraźni, nie obiecując sobie niczego niezwykłego. Zaraz po śniadaniu przygotowałem samochód i razem ze świeżo poznanymi przyjaciółmi pojechaliśmy do parku. Park znajduje się ok. 20 km za Ushuaią drogą nr 3, która w tym właśnie miejscu się kończy wyznaczając magiczny punkt końca świata. Dojeżdżamy i my do pamiątkowej tablicy. Niezwykłą uciechę zrobiłem moim gościom z Austrii i Szwajcarii częstując ich na końcu świata polskim piwem Tyskie. Ja, mimo że nie jestem piwoszem, również z niebywałym smakiem wychyliłem całą butelkę. Tyskie na końcu świata chyba smakuje ciut lepiej niż np. pod GS-em w Aachen, czy pod budką z piwem w Tychach.
Pokręciliśmy się nieco samochodem po parku, szukając odpowiedniego miejsca na biwak, a każda polanka, każdy zaulek wydawał się odpowiedni, więc trochę nam zeszło. Miejsce wyznaczyły nam dwa liski, w których Brigit się z miejsca zakochała i wymysliła, że to właśnie tu gdzie lisy to i my pozostaniemy. Nam z Michaelem było to zupełnie obojętne do czasu, aż jeden z lisów ukradł Michaelowi kosmetyczkę. Wprawdzie kosmetyczka znalazła się parenaście metrów dalej w krzakach, ale Michael już przestał darzyć lisy nadmierną miłością.
Drugiego dnia rano wyposażeni w prowiant poszliśmy na całodzienny spacer dookoła parku poprzez zagajniki, górki, zatoki, plaże i co tam jeszcze przyroda może wymyśleć. Ośmiogodzinny spacer w czasie którego chciało się fotografować każde drzewo, każdego ptaka, każdy strumień, każdą ścieżkę, myśląc że już nic piękniejszego się nie zobaczy. Parę zdjęć, które zamieszczam na blogu, nie jest w stanie oddać piękna natury, z którą przyszło mi cały dzień przebywać oko w oko, ale może przynajmniej troszeczkę odda egzotykę tutejszego krajobrazu.
Wieczorem po tak wspaniałej wycieczce, siędząc w moim coche na końcu świata, słuchając “The End” Doorsów i popijając super argentyńskie czerwone wino, zrozumiałem co się kryje w przysłowiu, że wieczność może być jak jeden dzień.

Trzeciego dnia dopadł nas zew gór. Piękny ośnieżony szczyt dokładnie przed nami zdawał się zapraszać na wędrowkę w góry. Ok. 1000 m.n.p.m, a my stoimy na dokładnie plus dwa. Bierzemy ciepłe ciuchy, coś do picia i dalej w góry, w góry miły bracie, tam przygoda czeka na cie. I owszem – czeka. Po godzinie nonstop pod górę Brigit rezygnuje i wraca do samochodu. Mam ochotę wracać z nią, ale moje męskie ego jeszcze jest silniejsze ode mnie i nie pozwala mi się poddać. Idę więc dalej, a puls rośnie szybciej niż góra. Pierwsza przerwa po półtorej godzinie na wyznaczonym punkcie widokowym. Faktycznie jest ładnie. Po co więc iść dalej, skoro tu już jest ładnie? Nie, nie poddaje się. 10 min odpoczynku i idziemy dalej. Spotykamy parę z Izraela, która rezygnuje i schodzi na dół. Za parę minut wiemy dlaczego. Przed nami najpierw las z niskopiennych drzew, przez który trzeba się przeprawić prawie na kolanach, a potem torfowisko, przez które do teraz nie wiem, jak nam się udało przejść. Za torfowiskiem rozmokła łąka i ośnieżona droga na szczyt. Mierze puls – ok. 25 na 10 sekund. Trochę odpoczywam, puls spada do ok. 15 – mogę iść dalej. Scieżka ze stromej robi się bardzo stroma. Kładąc plecak na ziemi trzeba było uważać, żeby nie potoczył się na dół. Krok po kroku przechodzimy powyżej granicy śniegu i tu już definitywnie moje nogi, płuca, serce i rozum odmawiają dalszej wspinaczce. Mierzę puls. Chyba 40 na 10 sekund. Dobra, nie ma co ryzykować. Znajduję duży kamień, siadam i mam wszystko w … no właśnie. Michael idzie na szczyt, do którego brakuje nam ok. 400 metrów, czyli jakieś 10 do 15 minut. Ja w tym czasie łapię oddech, rozglądam się w koło i stwierdzam z przekonaniem, że po co mam iść dalej, skoro tu jest pięknie i dobrze, a jak jest dobrze, to nie należy psuć – myślę sobie. Parę minut rozkoszuję się widokami rozciągającymi się przede mną. Robię zdjęcia i byłoby bardzo romantycznie i spokojnie, gdyby nie ta franca – myśl powracająca co chwila i macąca mi spokój: „Musisz iść dalej, musisz wejść na szczyt, musisz zdobyć“ itd. itp. Jestem przekonany, że trudniesze było dla mnie zrezygnowanie ze zdobycia szczytu, niż przejście jeszcze tych paru metrów by na niego wejść. Zrezygnowałem. Ci, którzy mnie znają, wiedzą z czym się musiałem zmierzyć. Oj, niełatwo z czegoś rezygnować, zwłaszcza jeżeli to coś jest na wyciągnięcie ręki. Może po taką naukę musiałem wyjechać w świat? Moja słuszna decyzja została w nadzwyczajny sposób wynagrodzona. Wspaniały wielki kondor szybował nade mną przez parę minut jakby dodając kropkę nad i do malowniczej panoramy.
Droga w dół była równie uciążliwa jak w górę. Znowu bagna, lasy i stromizna – tyle że w dół. Parę godzin walki z bólem w kolanach. W końcu droga pod stopami staje się równa. Ani w górę, ani w dół. Niedowiary!
W samochodzie już tylko dużo, dużo wody, wyciągnięcie nóg i spokojne przeżycie całego dnia jeszcze raz. To był wyjątkowy, trudny dzień. Zamknąłem oczy i pojąłem, co się kryje w drugiej części przysłowia, że jeden dzień może być jak wieczność.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł