Pozegnanie z Ziemia Ognista.
25-go grudnia a wiec w pierwszy dzien Swiat przyszlo mi sie pozegnac z Ushuaja i wyruszyc w dalsza droge, tym razem na polnoc czyli, co rozni ten kontynent od naszego, w strone slonca. Jadac na polnoc mam cien za plecami – troche to dziwne i smieszne.
Po dwoch tygodniach w Ushuaii, na koncu swiata, juz mnie troche noga swierzbi, zeby znowu poczuc pod nia pedal gazu. Ostatnie przygotowania samochodu, zakupy jedzenia na pare nastepnych dni i praktycznie jestem gotow by wyruszyc. Jest 23-ci grudnia. Jutro wigilia. Postanawiam zostac jeszcze dwa dni i jednak spedzic wigilie na campingu wsrod podobnych do mnie obierzyswiatow. Faktycznie dzien przed wigilia camping zapelnia sie podroznikami z calego swiata, ktorzy przemierzaja Ameryke Poludniowa w taki czy inny sposob. Schodza sie wedrownicy z plecakami, namiotami, ktorzy swoje szlaki pokonuja autobusami (pociagow w Ameryce Poludniowej prawie, ze nie ma) lub autostopem, zjezdzaja rowerzysci, ktorych az dziw jak duzo widac na drogach pewnie od Alaski az po Ziemie Ognista, przyjezdza mnostwo motocyklistow w tym wiekszosc z Niemiec, no i w koncu samochodziarze z rejestracjami z calego swiata ale glownie Europy. Kolo mnie zaparkowal sedziwy samochodowy Globtroter z dluga siwa broda z drewnianym domkiem na podwoziu ciezarowki. Niezwykly to widok tym bardziej, ze rejestracja byla…. wlasnie z Alaski.

W dzien wigilii cale to zacne grono zasiadlo do wspolnej wieczerzy. Kazdy przyniosl na stol cos ze swojego kraju a wiec bylo, ze tak powiem wielce miedzynarodowo i to nie tylko za sprawy roznorodnosci potraw ale i ze wzgledu na zlewajacy sie dzwiek kilkunastu jezykow jednoczesnie. Bardzo interesujace doswiadczenie. Kolacja przy stole z czasem zaczela sie przemieszczac na zewnatrz ( bylo prawie 20 stopni ), gdzie grupka motocyklistow przygotowala ognisko i juz w luzniejszej formie swietowalismy narodziny Jezusa przy ognisku do wczesnych godzin rannych. To rowniez bylo interesujacym doswiadczeniem w porownaniu z dotychczasowa forma spedzania wigilii.

No coz … swieta, swieta i po swietach. Spakowany, gotowy, z pelnym plecakiem zyczen, ktorych otrzymalem w roznych formach (sms, mail, skype, telefon) mnostwo i za ktore wszystkim bardzo, bardzo dziekuje, wyruszam w kierunku Calafate, gdzie mam sie spotkac z Brigit i Michaelem. Oni wyruszyli w tamtym kiuerunku juz pare dni wczesniej. Kierunek Rio Grande, potem granica z Chile w San Sebastian i potem to czego bardzo nie lubie ale przed czym nie da sie w tej czesci swiata uciec, 150 km dziurawej, kamienistej, zakurzonej drogiu po ktorej mozna poruszac sie z predkoscia nie wieksza niz 20km/h o ile chce sie oczywiscie jeszcze jakis czas pojezdzic swoim samochodem.
Przy ktoryms z kolei odpoczynku, patrzac na mape znajduje inne polaczenie z Calafate niz pierwotnie zakladalem. Jade przez Chile tym bardziej, ze po drodze jest park narodowy Torres del Paine. Czytam w przewodniku po Ameryce Poludniowej i wszystko jasne. Do tego parku trzeba koniecznie jechac. Podobno jedno z najpiekniejszych miejsc w calej Ameryce. No skoro tak to ostry skret w lewo i kierunek Puerto Natales. Droga duzo, duzo lepsza. Jade sobie pieknym asfaltem, wokolo pustka podobna do tej argentynskiej i wszystko byloby pieknie – nawet burza, ktora gdzies tam po drodze mnie dogonila i przegonila pozostawiajac po sobie barwne tecze – gdyby nie to, ze pustka w Chile znaczy wiecej niz pustka w Argentynie. Kompletnie brak wszystkiego a przede wszystkim stacji benzynowych. Wskazowka spade do poziomu rezerwy i po raz pierwszy w tej podrozy ciesze sie, ze ciagne za soba przyczepke a w niej kanistry z ropa. Okazuje sie, ze na ziemi ognistej “krainy wiecznych wiatrow” (czyli jest tu wiecznie wietrznie! ) wlanie ropy z kanistra do auto to nie taka prosta sprawa. Po pierwsze samo otworzenie drzwi na nie oslonietym terenie juz jest nie lada wyczynem, potem wyjscie z samochodu i wyciagniecie kanistrow graniczy z cudem a powrot z pustym kanistrem, ktory po prostu chce mi wyrwac z rak to juz bylo prawie jak walka o przetrwanie z kilkukrotnie silniejszym przeciwnikiem. Summa summarum po trwajacej kilkadziesiat szarpaninie udalo mi sie ruszyc dalej. Do Puerto Natales dojechalem nastepnego dnia. Przeurocza malutka miescina z jak zwykle w Patagonii malymi, malowniczymi, kolorowymi domkami, uroczym rynkiem i jak zwykle mnostwem sklepikow z pamiatkami, biurami podrozy itd, itp. Mam wrazenie, ze wszystkie te miasteczka w tej czesci swiata zyja wylacznie z turystyki. W witrynach biurowych kroluja oferty przewozu do Torres del Paine. Nie tracac czasu i ja wyruszam w droge do parku. Po drodze oczywiscie tankowanie (ropa drozsza niz w Argentynie o dobre 20 centow), zakupy ( bo na terenie parku podobno bardzo drogo) i w droge. Puerto Natales opuszczam piekna, nowo wybudowana droga. Po drodze o dziwo mijam lotnisko tzn. domek i pas dla dwoch moze trzech samolotow. Po ponad godzinie dojezdzam do miejsca w ktorym powoli spoza horyzontu zaczynaja pokazywac sie osniezone szczyty gor, z ktorych niczym dostojni wladcy a poprawnie wladczynie wylaniaja sie trzy wieze. Torres del Paine. Niebieskie wieze.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł