Wyruszamy po południu. Krótko przed zmierzchem znajdujemy stacje benzynową z małą cafejką, sklepem i toaletą, toteż decydujemy sęe tu na nocleg. Następnego dnia dojeżdżamy do Mercedes (taka miejscowość) i organizujemy nocleg na parkingu przy sklepie El Aleman, znaczy Niemiec. Właściciel, przesympatyczny chłopak, pozwala nam skorzystać ze stolików stojących przed sklepem, my kupujemy u niego empanady i szykuje nam się bardzo miły wieczór na parkingu. Atrakcyjność wzrasta w momencie gdy Leon zauważa, że zarówno właścicel sklepu, jak i jego koledzy bezustannie coś żują. Co? Ano liście koki, które są tu na porządku dziennym jak u nas kawa czy herbata. Probujemy i my. Działa…
Z Mercedes odbijamy trochę w bok. Jennifer – pilot wycieczki – zdecydowała, że czas pozwoli nam na zatrzymanie się na jeden lub dwa dni w Colonia Pellegrini i zwiedzenie tamtejszego rezerwatu krokodyli.
Jako że Colonia Pellegrini leży na bagnistych mokradłach, oddalonych mocno od ludzkich siedlisk, toteż droga prowadząca do niej nie jest drogą pierwszej klasy. Nie jest też drogą ani drugiej ani trzeciej klasy. Szutrowy trakt wiedzie nas przez 120 kilometrów i jedynie kolorowym, bagiennym krajobrazom, dziwacznym zwierzętom wychodzącym na droge, oraz liściom koki zawdzięczamy (mimo iż jedziemy niecałe dwadzieścia km/h i strasznie nami trzęsie) wyśmienite humory. Leoś w pewnym momencie staje na przyczepce, a ja jadąc i obserwując go w lusterku mam wrażenie, że jestem na safari. Im bliżej Colonii, tym więcej zwierząt przechodzi przed samochodem. Jest łoś bagienny, są strusie, czyli tutejsze nandu, są jakieś ni to świnie morskie (ale tu nie ma morza) ni to jakieś wielkie gryzonie. Później dowiadujemy się, że są to szczury. Tak – szczury, dochodzące do 100 kg wagi ciała. Ciekawe, co by na to powiedzieli kumple Francika Buły (z filmu “Grzeszny żywot Franciszka Buły), którzy zazdrościli, że w Niemcach na grubie to są takie srogie szczury, co mają 6 kg. ”Ja, w Niemcach to je möglich”. Okazuje się, że co tam Niemcy w stosunku do Argentyny. Tu szczury mają 100 kg!
W Colonii Pellegrini spędzamy dwa dni i stąd już tylko około 500 km do Iguazu.
Z tych 500 niestety 150 km w dalszym ciągu szutrowym traktem. W wiosce zasięgam języka, czy droga jest taka sama jak ta, którą przyjechaliśmy? Uhu – pada odpowiedź. Pierwsza połówka esta complicado. Druga es mejor. Zrozumiałem tyle tylko, że wtedy jeszcze nie wiedziałem, że skomplikowane po hiszpańsku to coś więcej niż źle. To nawet więcej niż bardzo źle.
Jadąc po koleinach wyższych niż moje koła musiałem tak mocno trzymać kierownice, by się nie zsunąć lub nie przewrócić auta, że zakwasy w rękach odczuwałem przez pare dni. Jedno szczęście, że jedziemy w czwórke (zabraliśmy autostopowicza), a ja mam w przyczepce łopaty i kilof. W razie czego będziemy kopać – myślę – i po raz ktoryś cieszę się, że w takich sytuacjach nie jestem sam. Taką drogą jeszcze nie dane mi było jechać i nie wiem, czy prowadząca mnie opatrzność Boska, czy jaki cud sprawił, że nie zostaliśmy stać z połamanym zawieszeniem lub urwanymi kołami i jakoś dojechaliśmy do krajowej asfaltowej 12. Jeżeli ktoś lub coś mi pomogło, to bardzo dzięki.
Następny nocleg już pare kilometrów przed Iguazu. Pojawiają się pierwsze śmiercionosne komary. Smarujemy się, pryskamy się, wybijamy wszystko, co lata w aucie i idziemy spać.