Od Buenos Aires dzieli mnie zaledwie 500 km. Przejeżdżam przez olbrzymi, wiszący pewnie na wysokości 100 metrów most nad Paraną i modle się, żeby się nie zawalił, mijam jak zwykle nudną, ciągnącą się po horyzont pampe, nocuję przy jednej z nielicznych stacji benzynowych, po raz drugi przejeżdżam przez Zarate – port, do którego 6 miesięcy temu zawinął statek z moim samochodem na pokładzie, i zbliżam się do rogatek stolicy Argentyny.
Gdyby nie znowu epizod z kontrolą policyjną mógłbym powiedzieć, że było nudno. A tak, proszę – policja zadbała, żebym się nie nudził i miał co pisać. Tym razem przyczepili się do przyczepki. Chodzili, oglądali, kiwali głową i szukali dziury w całym. W końcu stwierdzili, że w taki sposób po Argentynie przyczepki ciągnąć nie mogę i muszę zapłacić kare 2000 peso. Dlaczego nie mogę? pytam grzecznie. Z odpowiedzi rozumiem, że musi być taki system, który w razie oderwania się przyczepki potrafi ją wyhamować. Aha – kiwam głową. Ale przecież tak mam. Preztentuję linke, która w razie awarii zaciąga ręczny hamulec, zaciągam ręczny hamulec, udawadniam, że wszystko jest zgodnie nie tylko z argentyńskimi, ale i światowymi normami. Patrzą, myślą, zastanawiają się. Któryś wzdycha ciężko mówiąc “otro systemo”, co rozumiem jako “inny system”. Znikają w przydrożnym komisariacie, pewnie na narade. Po chwili i mnie tam wołają. Siadam jak przestępca złapany na gorącym uczynku przed stróżami prawa i czekam na wyrok. Wyrok brzmi 1000 peso. Nie zgadzam się. Jest piątek po południu, a więc straszenie ambasadą czy czymś takim nie wchodzi w gre, bo trzeba by czekać do poniedziałku (i ja, i oni o tym wiedzą), a siedzieć trzy dni w komisariacie też mi się nie chce. Wiem, że jakiś grosz ode mnie wyłudzą. Oni też to wiedzą. Chodzi teraz tylko o to, ile. Zaczynamy gre. Na 1000 się nie zgadzam. ale proponuję 200. Kręcenie głowy, mina tzw poker-face i stawka spada na 800. Aha – myślę – mięknie. Upieram się przy 200, twierdząc, że wszystko co mam, to 600 peso, a muszę jeszcze zatankować, by dojechać do Buenos. Blef. Pokazuję stan baku – na szczęście faktycznie mam poniżej 1/4. Z następnej stawki 500 zbijam jeszcze 100 i po zapłaceniu 400 peso za friko (a może za ochrone – w końcu pilnują mnie przed bandziorami) mogę już spokojnie jechać dalej.

W Buenos ląduję wieczorem, parkuję pod blokiem Ireny, u której mieszkałem poprzednim razem, a która i teraz serdecznie mnie zaprasza i chyba nawet cieszy się z kolejnej wizyty. Irena to wspaniała kobieta, która jak chyba już ostatnio pisałem gości u siebie w domu wszystkich wędrowców z Polski, których szlaki przecinają serce Argentyny. Do przyjazdu moich gości pozostaje 10 dni. W tym czasie oddaję samochód do przeglądu, załatwiam kółko do przyczepki, szczepie się przeciwko zółtej febrze, która występuje w rejonach Iguazu, znajduję w pobliżu niedrogi pensjonat dla naszej trójki (mieszkanie Ireny jest zbyt małe) i czekam. Czekam. Czekam.
W międzyczasie drużyna River la Plata, której stadion mieści się w pobliżu mieszkania Ireny, wygrywa mistrzostwa Argentyny. Feta z tej okazji przerasta wyobrażenia Europejczyków. Nie ma zamieszek, są tylko flagi, syreny, tańce i… co dziwne, dzwony z pobliskiego stadionu kościoła. Jest ogólna radość i zabawa trwająca do bielutkiego rana. Jako ciekawostke dodam, że w samym Buenos jest obok znanej Junior la Boca, z której pochodzi Maradona, jeszcze sześć pierwszoligowych klubów.

Jest 22 maja. Jedziemy wieczorem razem z Ireną na lotnisko. Jakże się cieszę, gdy widzę córeczke z plecakiem, wychodzącą z hali odpraw. Ona też się cieszy, więc witamy się długo. Potem tradycyjny miś z mym serdecznym przyjacielem Krzyśkiem, zwanym Leonem, pare łyków schłodzonego na tę okazje szampana i jedziemy z powrotem. Z wrażenia mylą mi się drogi, więc przy okazji zwiedzamy nocną porą pół miasta, co mimo zmęczenia podoba się moim gościom.
Pobyt w Buenos Aires planujemy na trzy dni, toteż (jako bądź co bądź już prawie mieszkaniec tego miasta) muszę się nieźle wysilić, by w krótkim czasie pokazać przynajmniej najciekawsze miejsca. Pierwszego dnia oczywiście Floryda (patrz wcześniejsze artykuły – Spacer po Buenos Aires) i cambio cambio, potem port Madero, casa rosada, calla de Mayo, czyli ścisłe centrum. Jennifer, a zwłaszcza Leon są bardzo zawiedzeni, gdyż ze względu na ból w nogach (zwiedzamy miasto pieszo) nie udaje nam się dojść do teatru Colon. Obiecuję, że to nadrobimy.
Drugiego dnia – najwygodniejszy i najszybszy sposób zwiedzania – żółty (turystyczny) autobus. Nie dość, że obwozi nas po wszystkich ważniejszych okolicach, to dodatkowo mamy możliwość tu i ówdzie wysiąść, poszwędać się po interesujących nas miejscach i wsiąść do następnego autobusu, gdyż poruszają się one jeden za drugim w półgodzinnych odstępach. Wysiadamy oczywiście na La Boca. Ta dzielnica robi na wszystkich przyjeżdżających do Buenos kolosalne wrażenie, więc spędzamy tu ze dwie godziny. Następny przystanek to Recoleta ze słynnym cmentarzem. Stąd już pieszo przez park Belgrano wracamy do domu.
Dzieki Leosiowi i jego zamiłowaniu do kulinarnych przysmaków każdego rejonu świata po raz pierwszy jem enpanade – tradycyjne pierogi argentyńskie, nadziewane mięsem, bądź drobiem lub serem z szynką. Pomimo półrocznego pobytu, jakoś nigdy nie skosztowałem tego przysmaku, a szkoda. Dzięki Leoś! Druga poszukiwana tradycyjna potrawa to Churasco. Bułka z kawałem wołowego mięsa. Leon jest tak zakręcony (widział owe cudo w samolocie w jakiejś reklamówce Argentyny), że musimy stanąć na głowie, ale tę bułkę trzeba znaleźć. Jest. Nad La Platą, w każdej z setek “budek” stojących wzdłuż rzeki, oferują churasco. Leoś, Jennifer i ja jesteśmy uszczęśliwieni. Szczęście dopełnia się, gdy jeszcze tego samego dnia udaje nam się zwiedzić teatr Colon. Leoś z Jennifer poprostu nie znajdują słów z zachwytu (komentarz Jenny: hahahahahahaha).
Następnego dnia mamy jeszcze niebywałą okazję uczestniczyć w czymś zupełnie niezwykłym. 25 maja to święto narodowe Argentyny. W katedrze w tym dniu pełniona jest warta honorowa przy grobie generała San Martina, budynki rządowe ustrojone są w niebiesko-biało-niebieskie barwy, z balkonu casa rosada, czyli gmachu rządu, przemawia prezydent(ka). a na ulicach organizowane są pochody i więcej. Coś niebywałego. Petardy, ogniska, trąbki, bębny, zamaskowani uczestnicy pochodu. Wszystko to w połączeniu ze świadomością, że znajdujemy się w centrum Ameryki Południowej, sprawia dość dziwne, by nie powiedzieć straszne wrażenie. Dość szybko opuszczamy plac 25-Maja, gdzie dzieją się te drakońskie sceny i udajemy się do nieopodal położonego parku, w którym trwają koncerty rockowe i jest znacznie przyjemniej.

Buenos Aires w trzy dni dobiegło końca. Wyruszamy w drogę do Iguazu. Przed nami ok 1.300 km przez argentyńskie miedzyrzecze.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł