Dzisiaj czeka nas najtrudniejszy odcinek naszej podróży dookoła Jukatanu. Z mapy wynika, że przed nami spore wzniesienia i mnóstwo serpentyn, jako że z Villahermosa udajemy się do San Christobal de las Casas w górzystym stanie Chiapas. Znawcy kultury meksykańskiej twierdzą, że to jeden z najciekawszych i najegzotyczniejszych stanów Meksyku. Skoro tak, to nie straszne nam góry i doliny – jedziemy szukać prawdziwych meksykńskich klimatów, bo o te w dotychczasowych, turystycznych stanach Jukatanu, niezwykle trudno.

Droga okazuje się nie tylko trudna topograficznie, ale i technicznie. Na dodatek nie sprzyja nam aura. Mgła, deszcz, dziury w asfalcie, wyrwane pobocza i kiepsko oznaczone drogi – to wszystko nie pozwala na szybką, komfortową jazdę. Coś mi się widzi, że przed zmierzchem nie dojedziemy. No ale kto powiedział, że musimy? Nie musimy. Jedziemy powoli i przynajmniej mamy szanse lepiej przyglądać się mijanym okolicom. A jest co podziwiać, bo czasami ciemne chmury odsuwają się by ukazać rozległe doliny, czasem przedarłszy się jakimś cudem promień słońca oświetli otaczające nas zewsząd granitowe górskie szczyty, czasem z lewej lub prawej z grzmotem opada do wijącej się w dole rzeki, wodospad. Czasem również zdarza się, że przejeżdżamy przez małe pstrokate indiańskie wioski, w których tubylcy usilnie namawiają do kupowania swoich wyrobów bądź to ludowego rękodzieła bądź smakołyków regionalnej kuchni. Z tej drugiej oferty, ku uciesze naszych od dawna próżnych żołądków, korzystamy z dziką radością. Długa, męcząca, ale nadzwyczaj urokliwa droga kończy się dla nas wraz z nadejściem ciemności. Jazda po drodze, którą lepiej byłoby nazwać bezdrożem, w samym świetle reflektorów grozi kalectwem lub śmiercią. Nie ryzykujemy. Stajemy na gliniastym poboczu przy paru drewnianych zabudowaniach i nawet nie zamknąwszy okna, które nie wiedzieć czemu same się otwarło i przestało funkcjonować, kładziemy się spać. Okno zastawiam wprawdzie jakąś deską i szmatą, ale i tak ostatnia myśl przed zaśnięciem to czy aby nikt nas w nocy nie okradnie, czy nikt się nie włamie, czy padający deszcz nie zaleje nas od środka no i czy bagniste pobocze nie rozbagni się jeszcze bardziej i pozwoli nam jutro wyjechać.Trudno długo spać, gdy złe myśli mącą dobry sen. Wstaję cicho, by nie obudzić Asi, jeszcze przed wschodem słońca. Obraz przed samochodem w porannej szarudze przedstawia się nieźle, a nawet dobrze. Deszcz ustał, woda spłynęła, także bez trudu wyjedziemy z pobocza. Szyba w oknie nie wiadomo jakim cudem podniosła się i zamknęła, ale i tak na następnym postoju trzeba będzie zajrzeć do środka co to za diablik nią steruje. Jedynie dziury w asfalcie się przez noc nie pozalepiały i dalej trzeba będzie jakoś z nimi walczyć. Przyglądając się temu wszystkiemu nawet nie zauważam, że i Asia i słońce też już wstają. Robi się ciepło i jasno. Postanawiamy od razu jechać dalej. Ze śniadaniem poczekamy do następnej miejscowości – a nóż, widelec będzie świeże pieczywo? Droga krajobrazowo tak samo piękna jak wczoraj, ale dużo łatwiejsza. Nie pniemy się już tak mocno pod górę, deszcz ustąpił miejsca słonecznym promieniom, asfalt też jakoby ciut lepszy, a coraz częściej napotykane wioski Tzotzilów i Tzeltalów napełniają nas na powrót doskonałym humorem. Naturalnie nie odróżniamy jednych od drugich, bo jeżeli nawet istnieją między nimi jakieś różnice to nie sądzę by były one zauważalne przez takich jak my laików. Mayowie z górzystego Chiapas dzielący się na właśnie Tzotzilów, Tzeltalów, Chamula i wielu innych, oddzieleni kulturowo i geograficznie od głównego meksykańskiego nurtu przetrwali, doskonale sobie radząc w separacji setki lat. Różnią się przeto znacznie od Indian zamieszkujących sąsiednie stany, ale nie tak znacznie od siebie. Przyglądając się mijanym wioskom, w których zawsze w centralnym miejscu widać kościół, a drodze patronują wysokie zielone krzyże, w których kobiety i mnóstwo dzieci siedzą przed domami z ciekawością przyglądając się przejeżdżającym samochodom (naszemu z racji niespotykanych kolorów tym bardziej), a mężczyźni w ogromnych kapeluszach dyskutują o czymś w grupach, trzeba dojść do wniosku, że dla Mayów Chiapas religia, duchowość, rodzina i hierarchia społeczna to najważniejsze sprawy. Za chwilę w San Juan Chamula przekonamy się, jak bardzo są ważne i jak codzienne życie przesycone jest ceremoniałami i tradycjami.
No właśnie – taką oto drogą i w takich okolicznościach docieramy do San Juan Chamula dokładnie w porze śniadaniowej. Ja szukam miejsca do zaparkowania, Asia szuka piekarni, a znajdując jedno i drugie możemy spokojnie przy porannej kawie po raz drugi rozpocząć dzień.

San Juan Chamula to stolica stosunkowo dużej grupy Indian Chamula, mówiącej językiem tzotzil. Chyba wszyscy, a przynajmniej zdecydowana większość, nosi łatwo rozpoznawalne stroje z czarnej włochatej wełny. Kobiety spódnice, a mężczyźni kurtki. Mimo, że wciąż jeszcze przebywamy w tropikach taki ciepły strój na tych wysokościach wcale nie dziwi. Przynajmniej rano, dopóki wyłaniające się powoli zza gór słońce nie ogrzeje lodowatego, nocnego powietrza. Dziwi jednak w południe, gdy my już w krótkich rękawkach, a oni dalej w baranicach.
Główna droga prowadząca do rynku to oczywiście jeden nie kończący się bazar. Wyroby artystyczne Indian to naprawdę niezła gratka dla turystów, a dla nich jedno z nielicznych źródeł dochodu. Mnóstwo czasu spędzamy zaglądając prawie do każdego sklepiku, przebierając w ludowych arcydziełach. Asia znajduje dla siebie przepiękny ręcznie tkany koc i drewnianą maskę, ja koszulkę z oryginalnym haftem. Nasyciliśmy ciało, pora więc nasycić ducha. Dochodzimy do rynku, na którym zachwycający kościół Jana Chrzciciela, najważniejszego Boskiego przedstawiciela, pełni rolę duchowego centrum Indian Chamula. Kościół mimo, że postawiony przez Hiszpanów jako miejsce kultu religii katolickiej, został adoptowany przez Indian i z tego co słyszałem skreślony z watykańskiej listy kościołów katolickich. Nie odprawia się tu tradycyjnych nabożeństw. Nie ma nawet ławek, a modlący się, siedzą wprost na wysypanej sosnowym, pachnącym igliwiem podłodze. Wzdłuż ścian stoją figury świętych przyodzianych w tradycyjne indiańskie stroje. Powietrze przeszywa ostry zapach kopalnych kadzideł. A całości zupełnie niezwykłego duchowego klimatu dopełniają setki palących się barwnych świeczek.

Przed wejściem do kościoła należy uiścić niewielką opłatę i wysłuchać regulaminu czego w kościele robić nie wolno. Zostaje się pouczonym, że w razie złamania któregoś z zakazów konsekwencje mogą być bardzo przykre – od sporego mandatu do aresztowania i więzienia włącznie. Tym razem rezygnuję z mojej zasady, że nie wchodzę do kościołów, do których za wejście trzeba płacić. Kupujemy dwa bilety, przechodzimy przez cudowne zielone drzwi i łaaał – wnętrze i atmosfera kościoła Jana Chrzciciela w San Juan Chamula to naprawdę niecodzienne przeżycie.
Wyjeżdżając z miasteczka mamy jeszcze jeden postój na wzgórzu przed indiańskim cmentarzem. Kilkaset kolorowych krzyży, otulających zapadający się pod ciężarem czasu kościół też wywołują niebywałe wrażenie. Kolory krzyży, jak dowiedzieliśmy się później, symbolizują wiek zmarłego. Ostatni rzut oka na stolicę, Indian Chamula, ostatnie spojrzenie na wywołujący ciarki cmentarz i już mkniemy dalej w kierunku nieodległego San Christobal de las Casas.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł