San Christobal de las Casas, stolica stanu Chiapas to już zupełnie inna liga miast niż poprzednie San Juan Chamula, o czym przekonujemy się objeżdżając sporą jego część w poszukiwaniu stosownego miejsca na całonocny postój. Długie, krzyżujące się jak zwykle pod kątem prostym, bardzo zatłoczone ulice nie napawają optymizmem na znalezienie i przytulenie się na noc do któregoś z krawężników. A jednak tak! Jednak po raz kolejny szczęście nam dopisuje i oto proszę samotny krawężnik. Jest wolne miejsce, a kierujący ruchem policjant przytakuje ruchem głowy, że tak, że wolno. Skoro tak, skoro nie dość, że wolne to jeszcze wolno to łapiemy okazję w lot i stawiamy samochód prawie w samym centrum miasta, trzy przecznice od rynku. Jako, że w lodówce oprócz pustek nie ma już prawie nic, przeto plan mamy taki: idziemy teraz na pierwsze tete a tete ze świętym Krzysztofem (San Christobal), przy okazji robimy zakupy, a po obiedzie wybierzemy się na dłuższe randez-vous z miastem i poznamy się bliżej. Bliższe poznawanie zaczynamy, jako przystoi, od krótkiej noty biograficznej. Miasto zostało założone przez Hiszpanów w roku 1528, gdy po zaciekłych bitwach odebrali te tereny Indianom Chiapaneco. Pierwotnie nazwane bylo Villareal de Chiapa de los Espanioles, by następnie przechrzcić je na obecną nazwę – San Christobal de las Casas na cześć patrona św. Krzysztofa i doczesnego protektora, dominikanina Bartolome de las Casas.

Skoro już wiemy z kim, a raczej z czym mamy do czynienia, śmiało kierujemy się do centrum. Bez niespodzianek. Główny plac, jak zwykle w każdym mieście posthiszpańskiego imperium udekorowany jest okazałą katedrą i budynkami administracji państwowej. Również jak zwykle, te XVII wieczne budowle, robią niesłychane wrażenie. Tej przed, którą akurat stoimy, dodatkowego uroku nadają odbijające się od jej żółtawej fasady czerwonawe promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Dla takich jak my amatorów kolorowej fotografii to niezła gratka. Wkoło niczym w ulu słychać brzęczenie setek uruchamianych przysłon aparatów fotograficznych. Naszych oczywiście też. Tym bardziej, że słońce opiera się nie tylko o katedrę, ale i o inne fantastyczne budowle, skromne kamieniczki, kwieciste klomby, zielone parki, kolorowe ulice wysadzane kocimi łbami, a nawet o wspaniałe graffiti, które nigdy nie umkną uwadze Asi. Znamienne w architekturze San Christobal jest to, że cztery ulice, prowadzące od rynku w głąb miasta, kończą się kościołami. W samym mieście kościołów jest więcej, ale te z racji usytuowania na końcach prostych jak sznurek dróg najbardziej rzucają się w oczy. Plan mamy zatem prosty. Robimy tak: dzisiaj idziemy prosto do tego o tam, potem obejdziemy miasto od lewej do tego tam, a jutro obskoczymy prawą stronę do tamtego. Po raz pierwszy możemy zwiedzać miasto bez mapy. Gwarną i bardzo kosmopolityczną (sądząc po twarzach, ubraniach i dobiegających uszu językach – ma się wrażenie, że zjeżdża się tu cały świat) ulicą Guadalupe, którą bezsprzecznie rządzą knajpy, sklepy i wszechobecna Frida Cahlo, podążamy do pierwszego celu: kościoła Guadalupe położonego na wzgórzu, na które trzeba się wspiąć po szerokich, stromych schodach. Z góry oczywiście widok na przepiękną panoramę miasta aczkolwiek z drugiego, również postawionego na wzniesieniu Templo de San Christobal widok wydaje się mi jeszcze piękniejszy. Schody, górki i kościoły mamy zaliczone, możemy wrócić do miasta. Zupełnie przypadkowo, a może i nie, bo tego właśnie szukamy, znajdujemy dom „Na Bolom” czyli „Tygrysa”. Dom Na Bolom to, zamieniony na muzeum, dom długoletnich, nieżyjących już mieszkańców Chiapas: szwajcarskiej fotoreporterki Trudy Blom i jej męża, duńskiego archeologa Franza Bloma. Oboje przez całe dziesięciolecia badali i dokumentowali kulturę Indian, a ze swego domu uczynili centrum spotkań studentów, innych badaczy, naukowców i samych zainteresowanych czyli Indian Lakandów. W spadku pozostawili po sobie ogromny księgozbiór, nieskończenie wiele dokumentów, fotografii, pamiątek, a nade wszystko cudowny ogród i wspaniały dom, który właśnie zwiedzamy. Przed wieczorem wracamy na główną ulicę Guadelupa. Ruch i gwar nie ustał. Na dodatek wśród kilkudziesięciu języków świata, dochodzą nas dźwięki z wyraźnym nadwiślańskim akcentem. Oto spotykamy przy jednym ze stolików szalenie sympatyczną parę z Przemyśla – Wiolkę i Artka. Wymieniamy kilka zdań, zawiązując równocześnie nić sympatii dlatego szkoda, że nie możemy poświęcić sobie więcej czasu. I oni i my mamy jeszcze parę rzeczy do zrobienia tego wieczora. Ale jutro? Tak, jutro zdecydowanie się spotkamy. Wiolka z Arturem rano jadą do miasta na C czyli do Chamula i do miasta na Z czyli Zinacantan – Wiolka z racji trudnych do zapamiętania nazw, nazwała je po prostu na C i na Z , a my z miejsca te nazewnictwo podłapujemy. My też mamy zamiar jutro zwiedzić miasto na Z. Być może spotkamy się tam, a jak nie to wieczorem gdzieś tu, na starym mieście. Dla pewności wymieniamy adresy ich hotelu i naszego kawałka ulicy przy skrzyżowaniu tam za rogiem. Żegnamy się z nadzieją ponownego spotkania – hasta maniana i rozchodzimy do swoich zajęć. Podążamy teraz do muzeum kawy i muzeum sztuki indiańskiej. Niestety obydwa już zamknięte to znaczy dzień ma się ku końcowi. Nie pozostaje zatem nic innego jak kupić butelkę wybornego meksykańskiego wina i przeczekać do jutra. Spytacie – dlaczego przy winie? Ano San Christobal leży na wysokości 2100 m.n.p.m i mimo upalnych dni, noce przeważnie są chłodne więc trzeba się rozgrzać, to po pierwsze, a po drugie trzeba jakoś utrwalić przeżycia ostatnich dni, a wino, szczególnie meksykańskie to niezły utrwalacz. Do butelki wina dostajemy w sklepie dwa meksykańskie kapelusiki pasujące na szyjkę butelki, to mamy przy okazji darmowe pamiątki. I niech ktoś zaprzeczy czarodziejskiej mocy wina 🙂

Przed wyjazdem do miasta na Z obskakujemy dwa zaległe od wczoraj muzea. Oba niewarte zachodu. Są to tylko tzw. muzea, to znaczy zbiór imitacji, zdjęć i czegokolwiek by zapełnić parę pomieszczeń przy sklepach z a) pamiątkami w kształcie indiańskich wyrobów, b) kawy i kawopochodnych produktów. Trochę rozczarowani, ale nie rozgoryczeni podążamy od imitacji do oryginału, czyli jedziemy do indiańskiego miasteczka na Z – do Zinacantan. Kilkanaście kilometrów za miastem, skręcam w lewo w krętą drogę. Z daleka, z lewej strony, wyłania się dwójka turystów-autostopowiczów. Ja stary autostopowicz, nigdy nie odmawiam, gdy ktoś kciukiem w górę lajkuje mój samochód. Hamuję, podjeżdżam bliżej i kogoż to tu mamy. No jasne, świat po raz kolejny okazuje się mały i zaskakujący. Wiolka i Artek równie zdziwieni i ucieszeni szybko wskakują do środka i do miasta na Z jedziemy w czwórkę. Zinacantan też trochę rozczarowuje. Miasto słynie z hodowli kwiatów i z ubranych w barwne tradycyjne stroje Indian. Niestety ani jedno ani drugie nie powala. Miasteczko wydaje się opustoszałe, kwiatów, oprócz tych wynoszonych właśnie z kościoła, nigdzie nie widać, a jedyni Indianie w tradycyjnych strojach to dzieci podbiegające do nas z nadzieją zarobienia paru dolarów za pozowanie do zdjęcia. Może wszyscy akurat wyjechali do któregoś z sąsiednich miast na targ? A może my po prostu mamy po San Juan Chamula i po San Christobal de las Casas zbyt wyostrzone apetyty? Tak czy siak krótki spacer wokół centralnego placu, zwiedzenie ciekawego kościoła San Lorenzo łagodzą w jakimś stopniu poczucie niedosytu.

Wracamy gromadnie do San Christobal, parkuję pod hotelem i resztę dnia spędzamy już razem. Teraz mamy czas na długie rozmowy. Wioletta i Artur ciekawi naszych przeżyć, my ciekawi ich, tym bardziej, że oboje podróżują po świecie nie od wczoraj. Wiolka zawsze bardzo starannie przygotowuje się do zwiedzania nowych okolic i to od niej dowiadujemy się o znaczeniu kolorów krzyży na cmentarzu w San Juan Chamula, o czym wspominałem w poprzednim artykule. Ona opowiada nam o widocznej w tutejszych kościołach mieszaninie kultu chrześcijańskiego z majańskim, np. kolory czarny, żółty, biały i czerwony na fasadzie katedry to kolory czterech stron świata w kulturze Mayów, ogromny krzyż przed katedrą to też pozostałość z czasów przedhiszpańskich, mimo, że tak bardzo przypomina symbol chrześcijaństwa itp. Rozmowa przeskakuje z Ameryki Południowej na Północną, z tej na Azję wschodnią by przez Europę powrócić w górzyste tereny Chiapas. Nawet nie zauważamy, kiedy nadchodząca noc otuliła mrokiem egzotyczne uliczki miasta. Miasta, które pozostanie w pamięci nie jako chwilowy przystanek między jednymi, a drugimi majańskimi ruinami, ale jako miejsce, któremu warto poświęcić więcej czasu by poznać i zachłysnąć się jego atmosferą. Dla nas oczywiście pozostanie w pamięci też jako miejsce spotkania z dwójką super ludzi – Wiolką i Arturem. O ile kiedyś któreś z Was zajrzy na tę stronę to serdecznie pozdrawiam w moim i Asi imieniu i jeszcze raz dziękuję za wspaniale spędzony czas.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł