Most nad Kanałem Panamskim przejeżdżam, czyli definitywnie wjeżdżam do Ameryki Północnej, dnia 15.10.2015 r. I jak nie wie pod mostem płynąca rzeka, tak i ja nie wiem, co dalej mnie czeka.
Podobnie jak w Panamie – stolicy, wyznaczyłem sobie do zwiedzania trzy cele, tak i Panama – kraj wyznacza mi trzy kierunki, które chciałbym zahaczyć: wybrzeże Pacyfiku na południu, wybrzeże Morza Karaibskiego na północy i leżące pośrodku góry z wysokimi na 3000 metrów wulkanami.
Na początek, by odpocząć po trudach przeprowadzki z południa na północ, by ochłonąć od wielkomiejskiego gwaru, by – jak to najbardziej lubię, sobie trochę „ponicnierobić”, kieruję samochód w stronę Pacyfiku i jego piaszczystych plaż. Jadąc wzdłuż wybrzeża to tu, to tam, spądzam parę dni, by wypoczęty i odstresowany rozpocząć nowy etap mojego „into the world”.
Z południowego wybrzeża przejeżdżam praktycznie cała Panamę na zachód, by krótko przed granicą z Costa Ricą odbić na północ w kierunku Karaibów. Aż do zjazdu na północ droga jest mało ciekawa, wręcz monotonna. Jadę szeroką Panamericaną, żadnych wzniesień z pięknymi widokami, żadnych malowniczych miasteczek. Czasami z zaciągniętego gęstymi chmurami nieba spada gwałtownie ulewny deszcz i tak samo jak nagle przychodzi tak samo nagle niknie. Mam przed sobą około 200 kilometrów takiej jazdy i by zabić nudę rozmyślam o diametralnie innej pogodzie od tej jaką miałem w Kolumbii i o tym, jak pomogła mi ona w potyczce, jaką niedawno przyszło mi stoczyć, a o której do tej pory nie pisałem, by nie zapeszyć – w trakcie mojej samotnej wędrówki przez świat stałem się chyba ciut bardziej przesądny.
Otóż napadły mnie k a r a l u c h y. Nie wiem skąd się wzieły – jak w piosence „Silnej grupy pod wezwaniem” (mam nadzieję, że wśród czytelników są tacy, którzy ową grupę pamiętają) – „Nie wiem jak i nie wiem skąd mi lęgną się dziwolongi”, ale przypuszczam, że stojąc samochodem przy targu w Peru, w La Merced w czasie odkaraluszania (wspominałem o tym wydarzeniu w jednym z artykułów) musiał mi jakiś wleźć do auta – no i się zaczęło. Po jakimś czasie zauważyłem jednego. Zabiłem i wyrzuciłem brrrr. Po paru nastąpych dniach natknąłem się na dwa następne. Zabiłem i wyrzuciłem brrrr. Z czasem z różnych zakamarków zaczęło paskudztwa wychodzić coraz więcej, a ja każdej nocy wstawałem i z latarką w jednej, a klapaczką w drugiej ręce, urządzałem polowanie. Mimo, że każdorazowo wybijałem po kilka sztuk i myśląc, że to koniec szedłem spaś, następnej nocy znowu budziło mnie smyranie po łydce lub upierdliwe wpatrywanie się siedzącego nade mna wąsacza. Więc znowu klapaczka i znowu wojna. Chemii nie bardzo chciałem używać, by trując dziadostwo nie truć równocześnie siebie samego. Mieszakamy w końcu pod wspólnym dachem. Lekko załamany, czując się jak bohater powieści Cervantesa, pogodzony z długotrwałą walką nie zauważyłem, że przyszła mi w sukurs natura, a dokładniej ujmując pogoda. Wspomniałem kiedyś, że biwakując na plaży w Kolumbii smażyłem się w ponad 50-cio stopniowych temperaturach. Ja oczywiście zażywałem ochłody morza lub zimnego prysznica, a moi współlokatorzy nie. Już po kilku dniach upałów co rano zacząłem znajdować po parę wyschniętych robaczych ciał, aż do któregoś poranka, którego o dziwo nie znalazłem nic. By się upewnić, że to koniec horroru, wstawałem jeszcze w nocy i sprawdzałem czy faktycznie nocuję znowu sam i czy faktycznie nic się nie rusza, nic nie biega, nic się we mnie nie wpatruje. Nic takiego się nie działo. Hurrrra wygrałem. To znaczy natura wygrała z naturą, a mnie pozostaje satysfakcja, że przeżyłem kilkanaście dni w tropikalnym klimacie, w takich warunkach, w których nawet karaluchy nie dały rady, a ja i owszem.
Teraz jadąc przez Panamę w strugach deszczu, słuchając „Silnej grupy pod wezwaniem” – „Straszne niebios są wyroki, straszne, straszne są roboki” mogę się tylko uśmiechnąć i powspominać gorący żar tamtejszych dni.
Z takimi myślami dojeżdżam do drogi, która od Panamericany odbija na północ i wijąc się przez góry prowadzi ku brzegom Morza Karaibskiego i do leżącego na nim archipelegu wysp „Bocas del Torro”. Deszcz powoli ustaje, a wychodzące od czasu do czasu zza kotary chmur słońce rozjaśnia przepiękne coraz niżej widoczne doliny. Powolutku wspinam się na 1500 metrów, by po przejechaniu 100 kilometach, po minięciu kilkanastu indiańskich, barwnych wiosek z przekolorowymi ich mieszkańcamu, ponownie obniżyć się do poziomu morza.
Na wyspacha Bocas del Torro spędzam parę dni, po czym wracam w góry. Tym razem wjeżdżam jeszcze wyżej, bo na 2000 metrów, do miasteczka Boquete, leżącego u stóp wulkanu Baru. Teoretycznie, według mapy, powinienem był wrócić do Panamerykany i kilkanaście kilometrów skręcić w kierunku Boquete piękną, szeroką, czteropasmową drogą. Coś jednak mnie korci i po raz kolejny w mej podróży każe jechać trudniejszą, ale ciekawszą drogą. Widoki w odróżnieniu od drogi są piękne. Droga natomiast kręta, dziurawa, stromo wznosząca lub opadająca napawa mnie od czasu do czasu lękiem, czy aby uda mi się nią przejechać. Udało się. Jak zwykle w takich momentach obiecuję sobie więcej takich błędów nie popełniać i trzymać się szerokich dróg, ale życie jak to życie od czasu do czasu koryguje nasze obietnice, dostarczając niezbędnej adrenaliny.
Z Baquete, w którym spędzam kolejne parę dni, już tą właśnie szeroką drogą, zjeżdżam do Panamerykany i dalej do granicy z Kostaryką.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł