Na kontynent północnoamerykański przylatuję samolotem z Cartageny przez Bogotę, dokładnie na tydzień przed upływem drugiej rocznicy mojego pobytu „w świecie”. Dziesiątego października dwa tysiące piętnastego roku ląduję w Panama City. Naturalnie czuję się zupełnie inaczej niż dwa lata temu na lotnisku w Buenos Aires. Teraz, jeszcze nie wytrawny podróżnik, ale już z nie lada bagażem doświadczeń, a przede wszystkim ze znajomością paru hiszpańskich słów, radzę sobie znacznie szybciej i łatwiej. Taksówka, hostel, który mi został polecony jeszcze w Kolumbii, pierwsze informacje od taksówkarza o mieście i oto jestem w centrum Panama City.
Za trzy dni dotrze, do oddalonego od stolicy o 80 kilometrów portu Colon, mój samochód. Mam więc trzy dni na spokojne zaznajomienie się z bardzo, jak mi się na pierwszy rzut oka wydaje, kosmopolitycznym, pierwszym na mojej drodze miastem Ameryki Centralnej. Rzut oka na mapę i od razu widzę trzy cele, które akurat powinny wystarczyć na trzydniowy pobyt. Po pierwsze – miasto, które znowu dzieli się na trzy etapy zwiedzania: Panama moderna (współczesna), Panama viejo (stara) i warta zobaczenia dzielnica Casco viejo. Po drugie – Parque Natural Metropolitano. No i po trzecie, a może to powinno być po pierwsze – Kanał Panamski.
Mój hostel „Mamallena” usytuowany jest dokładnie w środku pomiędzy wyznaczonymi punktami na mojej turystycznej mapie. Miasto, te nowe i te stare, rozciąga się w odległości około trzech kilometrów na południe ode mnie, park w podobnej odległości na północ, a kanał jakieś 10 km na zachód.
Jako że w hostelu poradzono mi bym będąc w mieście poszukał hotelu „Hard Rock”, w którym można wjechać na platformę widokową na 62 piętrze, dlatego zaczynam zwiedzanie Panama City od tego właśnie miejsca – by się najpierw trochę rozejrzeć.
Przepięknymi alejkami wysadzanymi wysokimi palmami, kaskadami nad szerokimi ulicami, trotuarami między drapaczami chmur, docieram do równie wysokiego, kultowego hotelu „Hard Rock”. Pytam w recepcji o możliwość wjazdu na platformę i…..(!) niestety, ale nie wjadę. W niedzielę nieczynne. Trochę rozczarowany, przypominam sobie podobną scenę z równie kultowego, jak ten hotel, filmu „Miś” Bareji, w której bohater z równie posępną miną jak ja dowiaduje się, że taras widokowy na Okęciu jest nieczynny, a najbliższy czynny znajduje się na lotnisku we Wrocławiu. W moim wypadku, najbliższy pewnie jest w Nowym Jorku. Przeto sobie odpuszczam i spomiędzy drapaczy chmur, nadmorskim deptakiem idę w kierunku Panamy viejo, czyli tej starej – bardzo starej, bo założonej w 1519 roku i od początku roszczącej sobie prawo do bycia jedną z bogatszych miast Ameryki Łacińskiej. Dzisiaj Panama City jest bez wątpienia, co widać gołym okiem, najbogatszym miastem tej części świata. Jej dochody w skali roku liczy się w miliardach dolarów, a to oczywiście za sprawą kanału łączącego oba oceany. O kanale napiszę parę słów w dalszej części , a na razie wróćmy do XVI i XVII wieku. W tamtych czasach bogactwem Panamy był największy nad Pacyfikiem (obok Limy) port przeładunkowy. Jednoczesne bliskie położenie Morza Karaibskiego sprawiało, że Panama stała się jednym z najważniejszych miast na amerykańskim kontynencie. To stąd jak i z nieodległej Caratgeny wyruszały do Europy statki obładowane wszystkim co tylko z zamorskich kolonii dało się wywieźć. Nic więc dziwnego, że z jednej strony tego typu miasta w zawrotnym tempie się bogaciły, a z drugiej strony stawały się łakomym kąskiem dla piratów. Tak, tak dla piratów z Karaibów, którzy nie pod przywództwem Johna Deepa, ale niejakiego Henia (Henry Morgan), napadli w 1671 roku miasto i złupiwszy doszczętnie, zostawili tylko ruiny, które straszą po dziś dzień. Trzy lata później miasto zostało odbudowane, ze strategicznych względów, parę kilometrów dalej, na półwyspie Casco Viejo. Jako że w starej, zniszczonej przez Morgana Panamie nie bardzo jest co oglądać, przeto spieszę do nowego starego miasta – do Casco Viejo, co zajmuje mi wolnym spacerem promenadą wzdłuż morza niecałą godzinę. Mijam stare mury obronne, przemykam między stylowymi kamienicami, okrążam parę palmowych skwerów. Parę razy zaglądam do malutkich jazz klubów, których tu mnóstwo, a każdy przyciąga super muzyką, by krótko przed zachodem słońca stanąć na głównym placu starej Panamy City na Placu Niepodległości. To tu od roku 1674 znajdowało się centrum miasta i to tu w roku 1903, 3-go listopada został podpisany akt niepodległości Panamy. By dopełnić formalności dodam, że od roku 2003 Plaza Indepedencia i całe Casco Viejo zostało objęte ochroną UNESCO. Stoję więc w tak ważnym, nie tylko dla Panamy, ale dla całej Ameryki Centralnej miejscu i wiecie co najbardziej mi się podoba? Nie tylko piękne renesansowe budowle oblane różowymi kolorami słonecznego zachodu, nie tylko katedra, kościół San Francisco, pałac prezydencki pamiętające czasy kolonialne, nie tylko nadbrzeżne fortyfikacje, broniące miasta przed korsarzami, ale skrzyżowanie dwóch odległych światów. Przed sobą mam Panamę z XVII wieku, powoli zanurzającą się w czeluściach mroku, a za mną, po drugiej stronie zatoki, rozświetloną błyskotliwymi kolorami neonów i bilbordów na tle szklano-aluminiowych wieżowców, panoramę Panamy City wieku XXI-go.
Wracając do domu, ponownie nadmorskim bulwarem, nie sposób oprzeć się zapachom smażonych ryb. Kuszę się na jedną i delektując się jej delikatnym smakiem myślę, że to jedna z niewielu rzeczy, która na przestrzeni wieków w tym miejscu się nie zmieniła. Smażona ryba, jej zapach i jej smak.
Następnego dnia, zgodnie z planem, idę sprawdzić co kryje się za reklamą miejskiego parku, twierdzącą, że jest on kawałkiem dżungli w środku miasta. Kosztuje mnie to trochę wysiłku, ponieważ w miarę możliwości nie korzystam z komunikacji miejskiej tylko chodzę pieszo (po pierwsze zdrowo, po drugie lepiej zwiedza się miasto), a kilkukilometrowy spacer biednymi, obskurnymi i nie wiem czy bardzo bezpiecznymi dzielnicami Panamy, w piekącym żarze podzwrotnikowego słońca jest dosyć wyczerpujący. W końcu jest park. W końcu jest cień. Kupuję bilet plus dwie butelki wody i zatapiam się w zieloną „gęstość dżungli”. Specjalnie piszę w cudzysłowie ponieważ pomysłodawca sloganu reklamowego pewnie nigdy nie widział, nie wspominając o przeżyciu, gęstości dżungli. Wprawdzie są tu i drzewa i krzewy rosnące w tropikalnych lasach, wprawdzie i tu słychać od czasu do czasu odgłosy małp, tukanów czy papug (te ostatnie też i widać), ale szeroki piaszczysty trakt nijak się ma do widzianej przeze mnie dżungli nad Amazonką albo w dolinie Chanchamayo w Peru, nie mówiąc o przeżyciach w jej gęstwinach w Kolumbii. Ukoronowaniem spaceru po tej zielonej, śródmiejskiej, wysepce jest wzgórze, z którego zza palmowych liści można przyjrzeć się panoramie miasta.
Wracając tak obieram drogę, by po raz wtóry przejść przez panamski Manhattan i ponownie spróbować wjechać na taras widokowy hotelu Hard Rock. Okrutnie zmęczony (bo przecież od rana pokonałem już kilkanaście kilometrów) pytam w recepcji o windę na 62 piętro, a tu zamiast nagrody za długi marsz czeka mnie kolejne rozczarowanie. Wprawdzie wczoraj powiedziano mi, że taras jest czynny od poniedziałku do soboty, ale nie powiedziano, że od ósmej wieczorem. Nie chcąc czekać kilku godzin, próbuję czarowaniem i uśmiechami przekonać piękną recepcjonistkę do zrobienia dla mnie wyjątku i wpuszczenia na górę, dosłownie na parę minut. Działa. Amanda (takie imię widnieje na wizytowniku) prosi boya hotelowego, by pojechał ze mną na 62 piętro i wpuścił na taras. Szybciutko, by nie nadużywać gościnności, pochłaniam widok Panama City z lotu ptaka, pstrykam parę fotek, odwdzięczam się boyowi zielonym banknotem z podobizną Thomasa Jeffersona i bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw, wracam do hostelu.
Trzeci dzień i trzeci punkt na mojej mapie. Kanał Panamski – cud myśli techniczno-inżynieryjnej początków XX wieku.
Zanim wyjdę, rzucam okiem do przewodnika, czytam parę liczb, by uzmysłowić sobie z czym zaraz będę miał do czynienia. Otóż kanał panamski liczy sobie niecałe 80 kilometrów, które łączą dwa miasta – Panamę City i Colon, a zarazem Ocean Spokojny i Ocean Atlantycki. Jego budowę rozpoczęto w 1904, a skończono w 1914 roku. To już przecież wiemy. Ale! Co rok przez kanał przepływa około 13.000 statków. Na całym odcinku kanału jest 12 śluz. Budowniczowie statków na całym świecie przestrzegają wymiarów owych śluz, by ich statki mogły się przez nie przebić – 305 m długość, 33,5 m szerokość. Zapora Damm w czasie jej budowy była największą zaporą świata, a powstałe dzięki niej morze Damm jest do dziś największym sztucznym morzem. Na koniec ta najsmutniejsza liczba – w trakcie budowania kanału panamskiego zginęło 25.000 robotników. Większość z nich, bo 80% nie dało rady wygrać walki z chorobami tropikalnymi typu żółta febra czy malaria.
Najbliższa śluza Miraflores oddalona jest ode mnie – ja wiem – jakieś 10 kilometrów? Jako że największe kontenerowce przeciskają się przez nią rano, więc w tamtą stronę jadę autobusem, bo szkoda czasu, a wrócę sobie pieszo.
Już teraz wiem skąd te miliardowe dochody. To nie, że statki czy jakieś tam. To z biednych turystów chcących coś tam w świecie zobaczyć zdziera się ostatni grosz. Wejście na platformę widokową kosztuje bagatela 20 dolarów. Z ciężkim sercem, ale za to z lekkiego już portfela (Panama jest niesamowicie droga, toteż portfel chudnie w oczach) wyciągam te parę zielonych i kupując bilet dokładam się do rocznego obrotu kanału. Teraz mogę już spokojnie wejść na taras skąd faktycznie dokładnie widać całą śluzę. Mam wrażenie, że zbliżający się wielki statek oceaniczny nie ma najmniejszych szans zmieścić się w wąskim gardle kanału. Jednak tak. Na milimetry, bo na milimetry ale przechodzi. Jak to pewnie tu w zwyczaju, wszyscy marynarze ze statku machają do nas stojących na balkonie, a wszyscy z balkonu machają do marynarzy stojących na statku. Cała dosyć skomplikowana akcja z opuszczaniem i podnoszeniem poziomu wody trwa około godziny, po czym statek odpływa na szerokie wody któregoś z oceanów, a do śluzy zbliża się już następny. Mnie natomiast czeka jeszcze muzeum i film. Obie atrakcje są w cenie wcześniej wykupionego biletu więc skwapliwie korzystam z jednej i drugiej. Muzeum wspaniałe, cudowne. Mnóstwo wiedzy, interesujące eksponaty, ciekawe zdjęcia. Film – kiepski.
Tak zleciały trzy dni w Panama City. Jutro skoro świt wyjeżdżam do Colon po samochód, którym pojutrze przyjdzie mi jeszcze raz przejechać przez stolicę Panamy i udając się na wschód definitywnie z nią pożegnać.

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł