Tytuł „Panama wzdłuż Pacyfiku” jest troszeczkę przesadzony. Nie udaje mi się przejechać całego panamskiego południowego wybrzeża, a na odcinku, który przemierzam, zatrzymuję się tylko w paru miejscach. Z pewnością mogę stwierdzić, że wybrzeże Oceanu Spokojnego jest tu najpiękniejsze z wszystkich, jakie do tej pory widziałem, a przypomnę, że moja przygoda z Pacyfikiem zaczęła się od odległej o 25.000 km Ziemi Ognistej i biegła przez Patagonię, Argentynę, Chile, Peru, i Ekwador. Wszędzie, poza drobnymi wyjątkami, jak w północnym Peru i środkowym Ekwadorze, było to wybrzeże kamieniste, z czarnymi plażami i raczej niesprzyjające morskim kąpielom. Tutaj, jadąc praktycznie od Panama City cały czas wzdłuż linii brzegowej oceanu, widzę błękitno-turkusową toń, łagodnie rozlewającą się na szerokie, piaszczyste plaże. Takie obrazki plus zmęczenie transferem z Kolumbii, no i fakt, że ostatnio z Oceanem Wielkim widziałem się aż cztery miesiące temu, czyli w Ekwadorze w Montanicie, wywołują we mnie niebywałą ochotę zjechania z głównej trasy i poszukania jakiegoś przytulnego miejsca i posiedzenia nad nim przez parę dni.
Panamerikaną dojeżdżam do miejscowości Divise i gdy odtąd główna droga wbija się wgłąb lądu, ja skręcam dalej za Pacyfikiem na południe, kierując się do Peninsula de Azuero i jej najdalej wysuniętego miasteczka Pedasi. Od Chitre – stolicy prowincji Herrera, niedużego, przypominającego kowbojski styl dzikiego zachodu, miasteczka zaczynam się rozglądać za jakimś campingiem lub czymś, co by go choć trochę przypominało. Bez szans. Campingi – przynajmniej w tej części Panamy, są czymś zupełnie nieznanym. Przestaje mnie to dziwić i smucić, gdy dojechawszy do plaży w pobliżu Pedesi rozbijam się w jej zakątku na dziko. Wszystko co potrzebne do życia mam z sobą, a widok morza, ciepły piach i łagodny powiew wiatru dopełniają reszty. Camping, a szczególnie konieczność płacenia za niego, stają się zupełnie zbyteczne. W cieniu palm na panamskiej plaży przesiaduję cztery dni. Dosłownie przesiaduję, bo też nic do roboty tu nie ma. Nie ma nic do zwiedzania, nie ma tras do wędrowania. Jest tylko ocean, plaża i ja – i to mi pasuje. Czasem rankiem jest trochę ruchu, gdy rybacy powracają z nocnych połowów. Czasem przed południem wpadną jacyś turyści by zabrać się rybacką łodzią na nieodległą wyspę. Czasem jakaś grupka (jak ta z Francji i Szwajcarii, z którą świętowałem 18 października moją drugą rocznicę wędrówki) wpadnie na piwo do malutkiej restauracji. Czasem dla rozprostowania kości, przebiegnę się do odległego o sześć kilometrów miasteczka, robiąc przy okazji zakupy. I tak błogo i sielsko mija mi czas.
W trakcie jednego z takich biegów przyszło mi podziwiać nie tylko niezwykle bujną nadmorską, tropikalną florę, ale niestety i egzotyczną faunę w postaci dwumetrowego zielonego węża, który wypełzał prosto na mnie w momencie najmniej odpowiednim, gdym ze spuszczonymi spodniami kucał sobie za krzaczkiem i za nic w świecie nie chciał by mi cokolwiek tę chwilę zakłócało. Nie honorowo, bo trudno było mi w tych warunkach, wyprostować sylwetkę i opuścić to miejsce z podniesionym czołem, półzgarbiony wycofałem się w kierunku ścieżki. Wąż zdaje się również nie był zainteresowany dalszym zakłócaniem mego spokoju i wycofał się w przeciwnym kierunku. Jednak te parę sekund jego obecności na tyle skutecznie zachwiało moim wewnętrznym spokojem, że jeszcze przez następne dwa dni nie umiałem się skupić na tym no… co wy wiecie, a ja nie będę pisał. I na takie przykre niespodzianki w czasie podróży przez świat trzeba być przygotowanym – niestety.
Tymczasem trzeciego dnia wieczorem wokół mojego zacisznego do tej pory obozowiska zaczyna się jakiś niezwykły szum. Ciężarówkami dowieziono sprzęt w postaci wielkich boi, które wrzucono do wody, porozstawiano stoliki, ławy, mnóstwo transparentów i co najważniejsze plastikowe toalety typu dixi. Dlaczego najważniejsze? Ano dlatego, że ja w moim domu na kółkach też posiadam chemiczną toaletę i od dłuższego czasu usiłuję znaleźć i kupić do niej chemię. Jak do tej pory bezowocnie. A tu proszę! Skoro jest toaleta, musi być i chemia. Wcześniej czy później ktoś z nią przyjedzie – przynajmniej taką mam nadzieję. Czekam wieczorem, czekam rano, no i w południe faktycznie przyjeżdża service w postaci jednego pracownika, samochodu i paru baniaków chemii. Bez problemu dostaję cały baniak, za który nie płacę, ale odwdzięczam się amerykańskim banknotem tym razem z podobizną Lincolna.
Całe to zamieszanie, jak się następnego dnia okazuje, jest wynikiem zawodów triatlonowych, na które organizatorzy, jako miejsce startu wybrali akurat mój zaciszny zakątek. Naturalnie uprzednio tego ze mną nie konsultując. No nic – spokój prysł, ale za to mam przednią rozrywkę obserwując kolorowy tłum skaczący do wody, a po przepłynięciu około kilometra dopadający jednego z dziesiątek przygotowanych rowerów i odjeżdżający równie szybko jak szybko się pojawił.
Po pięciu dniach decyduję się na zmianę miejsca. Jadąc na drugi koniec półwyspu, mijając kilometry ryżowych pól (nie wiedziałem, że w Panamie uprawia się ryż), oddalając i przybliżając do oceanu, przebierając w poszukiwaniu miejsca na biwak w małych zatoczkach z piaszczystymi plażami niczym rozkapryszona panienka, dojeżdżam na drugi koniec półwyspu do Playa Cambutal. To co tu znajduję to prawdziwa perełka. Parking przy nadmorskiej knajpeczce. Mogę stać nad samą prawie plażą wśród czerwonych kwiatów jak długo zechcę. Do tego mogę korzystać z prysznica i toalety oraz zacienionego tarasu i to wszystko za friko. Przy wieczornym, najpiękniejszym, jaki do tej pory widziałem zachodzie słońca , decyduję się zostać tu parę dni. Rankiem, biegnąc plażą o wschodzie słońca, jestem pewien, że to słuszna decyzja. Panama podobno słynie z urokliwych wschodów i zachodów. Mogę, a nawet muszę to potwierdzić.
Wracając po trzech dniach w kierunku Panamerikany nie mogę ochłonąć od wrażenia, jakie wywołało na mnie piękno nieznanej, bardzo rzadko odwiedzanej Penisuli de Azuero. Być może i to miejsce, jak onegdaj nieznana Kalifornia w Stanach czy Toscania w Europie, rozkwitnie jako turystyczny el paradis? Ale czy to byłoby dobrze? Czy znalazłbym wtedy zaciszne miejsca na bezludnych plażach? Czy mógłbym w taki sam sposób delektować się przecudownymi pejzażami zachodzącego słońca? ……(!)

 

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł