Wyjazd z Melbourne jest niejako albo niestety początkiem końca naszej podróży po Australii. Obróciwszy się o 180 stopni rozpoczynamy powrót do Sydney. Nie zamierzamy jednak już tylko wracać, wracać  i nic. Czas mamy tak wycyrklowany, że na to i owo powinno go jeszcze wystarczyć. A nawet jak na to i owo nie starczy to na Eden musi. Chyba zresztą zgodnie z ambicjami większości ludzi, a przynajmniej tych wierzących, jako następny cel naszej podróży obieramy właśnie  Eden. Wprawdzie nikt dokładnie nie wie gdzie on jest i jak tam trafić, a że nam wpadł w oko w trakcie któregoś tam pochylania się nad mapą Australii to dlaczegoż by nie spróbować sprawdzić czy to ten Eden, o którym wszystkim chodzi czy nie. Tym bardziej, że to całkiem niedaleko i w dodatku nie odbiega zbytnio od wyznaczonej trasy powrotu do Sydney. Ha ha nieźle się składa – wracając do Sydney będziemy mieć taki nasz prywatny „Powrót do Edenu”, pamiętny serial z początku lat osiemdziesiątych. Cała Polska z zapartym tchem śledziła losy Stephani Harper, dziedziczki fortuny najbogatszego człowieka Australii, uwiedzionej przez przebiegłego, starzejącego się, kilkukrotnego mistrza Wimbledonu Grega Marsdena. Nasz Eden, do którego już zmierzamy, nie ma jednak nic wspólnego z tym telewizyjnym. Tamten to nie było miasto tylko posiadłość miliardera Maxwella Harpera, ojca Stephani i prawdopodobnie leżał gdzieś na północy, bo jak pamiętamy były tam krokodyle, a te żyją właśnie tam, a my tymczasem jesteśmy zupełnie na południu jakieś 480 km od Sydney. Wątpię też by nasz Eden miał coś wspólnego z tym pożądanym przez  wszystkich Chrześcijan biblijnym edenem. Nic nam bowiem nie wiadomo by Adam i Ewa byli Aborygenami(?)  A w sumie dlaczego nie? Trzeba to będzie sprawdzić.

Za to droga do Edenu, zgodnie z tym jak naucza kościół, jest bardzo trudna i wymagająca. Od rana znowu leje. Zwaliste chmury utrudniają widoczność, a temperatura zmusza nas po raz kolejny do włożenia na siebie wszystkich ciuchów, których i tak nie mamy wiele. Szczęściem, że przynajmniej parking, który wczoraj wieczorem wybraliśmy na nocleg posiada nie tylko toalety i bieżącą wodę (to już można rzec jest w Australii standard), ale i zadaszone grillowiska, ze stołami i miejscami do siedzenia. Park Lions (park, bo oprócz grilla jest też plac zabaw) zbudowany w 1984, dedykowany ludziom z Yallourn North w 150 rocznicę założenia miasteczka, ratuje nas nie tylko przed deszczem, ale przede wszystkim przed tym byśmy do Edenu nie musieli pospieszać z pustymi żołądkami. Po śniadaniu, na drogę mamy figlarnie przez siostrę przygotowane jabłka. 😉

Tuż, tuż przed Edenem, skaczemy na chwilę w bok. Nie, nie chodzi o to by na wszelki wypadek zdążyć sobie jeszcze pofiglować na boku. Chodzi o to, że przydrożna tablica i strzałka w prawo informują o leżącym kilka kilometrów w bok Parku Narodowym Ben Boyd. To co w nim znajdujemy, każe nam zweryfikować dotychczasowe plany. Prawdopodobnie nie opuścimy Edenu zbyt szybko. Zostawiwszy na parkingu samochód, zagłębiamy się wąską ścieżką w dosyć gęsty las by po 10 minutowym spacerze dotrzeć na skraj wysokiego urwiska i stojącej na nim kamiennej wieży. Wieża to Boyd`s Tower nazwana tak na pamiątkę Benjamina Boyda, jednego z najbogatszych ludzi Australii połowy XIX wieku. Może faktycznie scenarzysta serialowego Edenu, tworząc postać Sir Harpera i jego posiadłości wzorował się na tutejszym milionerze i tutejszym miasteczku? Tego nie wiem. Wiem natomiast, bo siostra czyta historię parku umieszczoną, jak to tu mają widać w zwyczaju na wielkiej tablicy i tłumaczy, że Benjamin Boyd, któremu marzyło się wybudowanie własnego miasta, wkrótce po postawieniu wieży splajtował. Wieża docelowo miała służyć jako latarnia morska, ale jako, że nie została ukończona, nie doczekała tego zaszczytu i służyła tylko jako punkt obserwacji wielorybów. No cóż jak to mawiały nasze babki – przyszłość się spruła zanim się utkała. Dobrze, że park się nie spruł i mamy szansę trochę po nim połazić. Stąd, wzdłuż nabrzeża prowadzi 31 km szlak do drugiej wieży – latarni „Boyd`s Möchtegern”, która do dzisiaj jest działającą latarnią morską. Z racji tego, że droga prowadzi od jednej do drugiej nazwano ją „Light to light walk” i chyba warto by się nią trochę przespacerować – myślę, zaglądając w dół głębokiego urwiska. Widok jaki maluje się ze stromego klifu na początek trasy: czerwone skały smagane białymi grzywami spienionych fal, wydobywających się z błękitu oceanu robi wrażenie. Koniecznie trzeba się temu przyjrzeć z bliska i dłużej. Całej trasy tam i z powrotem na pewno nie damy rady przejść – to wędrówka na co najmniej na dwa dni.  Ale jakiś krótki odcinek? Z pewnością. Dzisiaj wprawdzie nie jesteśmy przygotowani, nie mamy nawet wody, a i pogoda nie bardzo. No to co – jutro? OK – wędrówkę po czerwonych skałach odkładamy do jutra.To z kolei oznacza, że noc przejdzie nam spędzić w Edenie.

Miejsce na nocleg też znajdujemy iście rajskie. Samochód parkuję jednym bokiem do szerokiej plaży, nad którą za chwile powinien rozpocząć się, miejmy nadzieję superancki zachód słońca, a drugim do otoczonego niskim białym płotem niewielkiego cmentarza. Obie te rzeczy sprawiają, że czujemy się już faktycznie jakoś tak nieziemsko: cmentarz zapewnia anielski spokój, a fale łagodnie uderzające o brzeg zagłuszają grobową ciszę. Noc mija błogo.

Natomiast ranek wchodzący bez pukania przez zamknięte szyby ostrymi promieniami słońca sprawia, że uradowani poprawą pogody szybko wychodzimy z auta. Tu niestety radość się kończy. Zaraz za jaskrawo świecącym słońcem podążają gnane morskim wiatrem następne chmury nie wróżące nic dobrego. Póki co wykorzystujemy co mamy i  knujemy plan na cały dzień, a że Eden jak to Eden zasypuje nas dodatkowymi niespodziankami, których wczoraj nie braliśmy pod uwagę to teraz musimy się jakoś z nimi uporać. Co my tu mamy: jezioro oddzielone wąskim pasem wydm od morza, punkt widokowy na klifie, muzeum wielorybów, port rybacki no i samo kolorowe, romantyczne miasteczko. Jest co robić. No to po kolei.

Od razu dla rozgrzewki poranny spacer wokół jeziora. Ma być krótki i szybki wychodzi długi i wolny. Na końcu zatoki nie znajdujemy ścieżki okrążającej jezioro, a w tarcie jej poszukiwań nie znajdujemy siebie. Znaczy gubimy się. Na dodatek zaczyna padać, a wkrótce lać. Siostrę załadowana w smartfonie mapa wyprowadza w górę w coraz gęstszy las. Mnie mój nos prowadzi przez ogrodzone pola do jakichś zabudowań i asfaltowej drogi. Widzący nasze traperskie poczynania stojący pewnie na czatach olbrzymi kangur przyjmuje pozycję pod nazwą „ jeżeli podejdziesz zbyt blisko dostaniesz w nos” o czym spojrzawszy na jego bokserskie rękawice absolutnie nie wątpię. Jednym słowem wszystko się chrzani. Krótki spacerek kończy się tak, że siostra wraca tak jak przyszła do samochodu, ja również wracam z tym że po następnej godzinie. Znalazłszy drogę przechodzę nią przez osiedle nad wyraz luksusowych jednorodzinnych domków „Eden Cuve” (ciekawe, że wszystkie domy mimo, że jednorodzinne posiadają dwa a nawet trzy garaże) dochodzę ponownie do jeziora z drugiej jego strony i ścieżką, której nie udało nam się znaleźć przed chwilą wracam od przeciwnej strony do wyjścia. Nie powiem – rozgrzewka przed czekającym nas jeszcze trekingiem aż nadto mnie rozgrzewa. Dobrze, że przynajmniej przestaje padać i patrząc w bezchmurne już niebo mam nadzieje, że reszta dnia będzie lepsza.

Teraz szybko śniadanie bom głodny po tym spacerze jak wilk. Z tym, że na śniadanie przenosimy się o kilometr dalej. Jemy je  na punkcie widokowym na zatokę, do której w porze swoich wędrówek na Antarktydę (październik, listopad) wpływają wieloryby. Obydwa przepływające tędy gatunki: długopłetwiec oceaniczny zwany też humbakiem i wieloryb gładkoskóry, wpływają tutaj tak blisko, że wprawdzie nie można ich dotknąć ręką, ale miejsce to uznano za najlepsze na świecie do obserwacji tych olbrzymich ssaków z brzegu. Jest marzec, tzn. nie ma jesieni to z kolei znaczy, że nie ma wielorybów. Nie jednak, że nie ma czego obserwować. Są przerażające, a zarazem urzekające widoki na urwiste klify i burzące się u ich stóp fale. Są wspaniałe żółtawo-czerwone skały, opadające stromo do oceanu i tonące w jego głębinach. I…i  jest jeszcze coś. Coś co szczególnie przykuwa naszą uwagę. Patrzymy na mały biały namiot, stojący samotnie na skale z takim samym zdziwieniem jak pewnie patrzelibyśmy na przepływającego wieloryba. Na niewielkim płaskim miejscu pośród kamieni i urwistych skał i huku oceanu mieszkają ludzie (!), którym właśnie pełni podziwu mówimy good morning (jeszcze nie ma 12). To dopiero jest hard core. Co tam my z naszym hippisowskim autkiem, gazową kuchenką i codziennymi postojami na parkingach z toaletą i bieżącą wodą. Oni tutaj to dopiero przygoda. Deszcz ich kąpie, wiatr ich suszy, fale morskie kołyszą do snu, a poranne słońce budzi. Super fajnie – myślę podniecony niecodziennym widokiem. Ale zaraz trochę się reflektuję. Fajność – myślę też ma swoje granice fajności, które dokładnie pamiętam z namiotowo-rowerowej przeprawy przez Nową Zelandię. Coś mi się zdaje, że na dłuższą metę bym się z nimi nie zamienił. Lubię dzikość i bliskość natury, ale niekoniecznie muszę w tym celu mieszkać na skałach pośród rozbijających się o nie fal. Wolę swojej fajności szukać gdzie indziej. A właśnie, a propos fajności – co z naszą wędrówką po Parku Boyda? – pytam siostrę, widząc, że po dwóch porannych spacerach traci powoli ochotę na jeszcze jeden. Mnie dalej ciągnie na „czerwony szlak” i nie bardzo chcę rezygnować, zwłaszcza, że od czasu do czasu zza chmur, wyłaniające się piękne błękitne niebo zwiastuje ładniejsze widoki niż wczoraj.

Robimy tak: jedziemy do parku razem, po czym siostra zostaje z książką i wyciągniętymi nogami w aucie, a ja z zapasem wody i kijkami w dłoniach wychodzę na szlak. Pierwsza tablica informacyjna wskazuje, że do następnego punktu zaznaczonego na mapie jako „Saltwater creek” mam niespełna 8 km. Osiem tam, osiem z powrotem, powoli przez las i po skałach nie powinno zająć więcej niż 3, 5 godziny. Z poprawką na napajanie się widokami i ich fotografowanie niech będzie cztery. To w sam raz tyle ile mi starczy by się nachodzić, a siostrze by się naczytać.

Ruszam. Za pierwszym zakrętem już mam zaparty z wrażenia dech. Za następnym przestaję wierzyć oczom, a po wejściu na jedną czy drugą górkę (razem jest ich siedem) i spojrzeniu w dół doznają takiego oszołomienia, że muszę od czasu do czasu się uszczypać by uwierzyć, że to co widzę nie jest ułudą. Podobnych doznań dostarczają zejścia do morza i stanięcie z nim twarzą w twarz pośród porozrzucanych kolorowych kamieni w asyście purpurowych skał, złocistych plaż i mieniącej się kilkoma odcieniami zieleni, otaczającej nas zewsząd dżungli. Nie do wiary jak bajecznie kolorowy może być świat. Po raz kolejny na łamach niniejszego bloga muszę prosić o wyrozumiałość dla mojego pisarskiego kunsztu, który mimo olbrzymich starań nie jest w stanie opisać tego co oczy widzą. W takich momentach jak zwykle pozostaje mi mieć nadzieję, że przynajmniej kilka załączonych poniżej zdjęć lepiej niż me pióro, sorry klawiatura, przybliżą niespotykaną piękność krajobrazów parku Bon Boyd´a.

Zgodnie z przewidywaniem po ponad czterech godzinach wracam tą samą ścieżką, którą wyszedłem. Był okres w moim życiu, że bardzo nie lubiłem wracać tymi samymi drogami i zawsze starałem się tak wytyczać trasy wędrówek by zataczały okrąg albo przynajmniej prowadziły z powrotem jakąś drogą równoległą. Od czasu odwiedzin u Indian Navajo i wędrówki po Kanionie Antelope z przewodnikiem Bobem, to się zmieniło. Powiedział on, a mi bardzo to utkwiło w głowie, że idąc tylko w jednym kierunku, widzimy zaledwie połowę otaczającej nas rzeczywistości. Dopiero cofając się lub obracając w tył mamy szansę na zobaczenie drugiej (pisałem o tym w Artykule „Page” – USA). Od tego czasu chętnie wracam tymi samymi ścieżkami, przyglądając się światu z drugiej strony. Droga powrotna wywiera na mnie tak samo kolosalne wrażenie. Mimo, że jestem w miejscach, w których byłem zaledwie dwie, może trzy godziny temu, wydaje mi się, że widzę je pierwszy raz. I znowu nie mogę się nimi nasycić. I znowu aparat. I znowu zdjęcia. Szczęśliwy jak skowronek o poranku, zmęczony jak wół po całym dniu orki i głodny jak wilk na przednówku, czym prędzej zasiadam za kierownicą i nieustannie przez 20 minut opowiadając siostrze o wrażeniach z wędrówki „light to light walk”, prowadzę samochód po raz kolejny do Edenu.

Ostatni punkt z wytyczonego na dziś programu, czyli zwiedzanie muzeum wielorybów, odpuszczamy. Muzeum nie bardzo pasuje do całości dnia spędzonego w tak niewiarygodnie cudownej naturze, że nie chcemy sobie burzyć wypracowanego dobrostanu. Siostra delektuje się przed spaniem spacerem jedną z bodajże dwóch, może trzech ulic miasteczka, które czasy swojej świetności ma już dawno za sobą (mówi się, że kiedyś miało konkurować z Sydney o miano najlepszego portu na wschodnim wybrzeżu Australii), co nie znaczy że nie warto mu poświęcić trochę czasu i bliżej się przyjrzeć. Ja w tym czasie popełniam kąpiel pod naprędce zmajstrowanym prysznicem, który w mojej rowerowej przeprawie przez Nową Zelandię nie raz uratował mi no może nie życie, ale na pewno świeżość, zawsze wożę ze sobą.

Auto ponownie stawiamy przy cmentarzu z tym, że teraz odważniej wjeżdżamy głębiej plaży. W końcu to już druga nasza noc w tym miejscu, czyli jako prawie miejscowi możemy sobie pozwolić na ciut więcej. Za moment brązowo-złoto-purpurowo słońce chowając się za horyzont i szumiące do snu morze w bajecznych barwach żegna się z nami. Od jutra magiczny, ba może nawet rajski Eden będzie już tylko wspomnieniem.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł