W szarówce wstającego nad Melbourne poranka, udaje nam się, nie wiem jakim cudem, wypatrzeć ślicznie usytuowany w zatoce nad kamiennym nadbrzeżem, oświetlony, z toaletą i w dodatku niepłatny parking. Szybciej niż zapada decyzja – tu or nie tu? – wrzucam migacz w lewo i parkuję buźką do jeszcze nie całkiem wybudzonego po drugiej stronie zatoki centrum. Tu robimy śniadanie.
Wyjście z samochodu, ponownie jak dwie godziny temu, rzuca nas w objęcia zimna i przeszywającego do kości wiatru. Od chłodu i wiatru można się naturalnie ochronić odpowiednim ubraniem, od głodu nie. Rozpalenie w takich warunkach polowej kuchenki graniczy z cudem. A że do cudów stosunek mam jak najbardziej rozsądny przeto nie czekając aż się spełni, wbrew przepisom przeciwpożarowym, rozpalam kuchenkę w samochodzie. Siostra w tym czasie szykuje kanapki (z powodu wiatru dzisiaj nie będzie płatków owsianych i tak sobie myślę, że rankami zawsze powinno wiać) z pomidorami, jajkami (ugotowanymi już poprzedniego dnia), żółtym serem i co tam jeszcze dobrego się znajdzie, co nie potrzebuje ognia. O jest i dżem – Dzięki Ci Boże za wiatr – zapowiada się naprawdę piękny dzień. Długo by się delektować takim śniadaniem w takim miejscu, ale cóż – wiatr! Wprawdzie dzięki niemu mamy urozmaicony posiłek to jednak również dzięki niemu długo wysiedzieć w tak cudnym miejscu nie dajemy rady. To raz, dwa – przecież Melbourne czeka, a trzy – parking okazuje się bezpłatny tylko do 8 rano. Jest ósma dziesięć. Sprzątamy, zmywamy, jedziemy.
Jedziemy szukać nowego miejsca dla samochodu. W centrum na pewno będzie i drogo i pewnie tylko na jakiś ograniczony czas. Jasne więc, że do centrum jechać nie ma sensu. Szukamy tu, w pobliżu, w małych uliczkach między jednorodzinnymi domami. Jest. Jest i darmo i bezpiecznie, czyli tak jak chcemy. Do centrum mamy 6 km. Bierzemy tylko parę niezbędnych rzeczy i wzdłuż nabrzeża ruszamy pieszo w kierunku strzelających w niebo drapaczy chmur. Wiatr w trakcie naszego śniadania rozgonił chmury i ucichł, słońce wzeszło na nieboskłon i wygrało walkę z zimnem. Jest dobrze. Pogoda zaczyna nam sprzyjać, co po raz drugi dzisiaj zwiastuje znakomity dzień.
Bardzo jestem ciekawy co nas czeka po drugiej stronie zatoki. Niedawno, podsłuchując niechcąco rozmowę w hostelu w Sydney, zdałem sobie sprawę, że ludzie na naszej planecie oprócz tradycyjnych podziałów: na tych, którzy jedzą jajka wąskim do góry i tych, którzy wolą wąskim na dół, na tych którzy stawiają zakąszanie nad zapijanie i na tych, którzy praktykują odwrotnie, na tych którzy wszystko wiedzą i tych którzy nie wiedzą nic, dzielą się jeszcze na tych którzy uważają, że Sydney jest ładniejsze od Melbourne i tych, którzy Melbourne stawiają przed Sydney. No cóż – my z siostrą póki co nie należymy do żadnej z tych grup aczkolwiek widząc coraz bliżej wyłaniające się wieżowce zdaję sobie sprawę, że dzisiaj wieczorem to się zmieni.
Na razie z jakiś źródeł, już nie pamiętam jakich, wiem tylko tyle, że Melbourne w latach 1901 – 1927 było stolicą Australii, że obecnie jest drugim największym miastem z 4,7 milionami mieszkańców i że zaliczane jest do czołówki miast świata, w których się najlepiej mieszka. Tego naturalnie po jednodniowym spacerze nie będziemy mogli ani potwierdzić ani temu zaprzeczyć, ale być może uda nam się trochę poznać atmosferę miasta i zobaczyć przynajmniej parę z rzeczy, o których wspomina w.w. nieznane mi już z nazwy źródło. Koniecznie podobno trzeba przejść przez Federation Square, zobaczyć Town Hall, odwiedzić katedrę św. Pawła, zajrzeć do Queen Victoria market i zwiedzić National Galery. OK – wszystko pamiętam. Co jeszcze udało mi się zapamiętać to to, że o ile Sydney swoje powodzenie zawdzięcza geograficznemu położeniu i rozgłosowi to Melbourne w odróżnieniu, na swój aplauz musiało trochę ciężej pracować. Melbourne postawiło na kosmopolityzm, zaczęło sprzyjać sztuce i mocno ją wspierać, no i w końcu zainwestowało w sport co w konsekwencji doprowadziło do zdobycia przez miasto tytułu stolicy sztuki i sportu. Oprócz tego wszystkiego podobno znaleźć tu można kilka cudownych parków, kolonialną zabudowę, pamiętającą czasy gorączki złota, muzykę life na ulicach i w knajpach, mnóstwo galerii i muzeów etc. Znaczy się jednym słowem w Melbourne nie powinno niczego brakować. W takim razie idziemy tego szukać.
Siostra prowadzi ze swoim nieocenionym smartfonem, w którym ma zgrane wszystkie potrzebne mapy. Sympatyczne pierwsze dwa, może dwa i pół kilometra wzdłuż zagospodarowanego brzegu kończą się placem z pomnikiem kapitana Cooka i zmieniają w hałaśliwą, trudną do ogarnięcia plątaninę dróg. Nawet smartfon się gubi. Nie pozostaje nic innego jak przypomnieć sobie z harcerskich czasów biegi na orientację tudzież marsze na azymut i wyznaczywszy charakterystyczny wieżowiec w oddali (później się orientujemy, że to Eureka Tower, najwyższy budynek w mieście) próbować do niego dotrzeć. Wieżowiec naturalnie im bardziej się do niego zbliżamy tym bardziej się nam chowa (niczym zdziwionemu prosiaczkowi, który im bardziej wchodził do domu, tym bardziej się orientował że Krzysia w nim nie ma) aż w końcu znika całkiem, a nam jako przewodnik pozostają tylko nasze nosy. Chyba w lewo – zgadujemy, potem prosto dookoła jeziora i powinniśmy być już gdzieś blisko centrum. Powinniśmy i chyba jesteśmy z tym, że droga wyznaczona na azymut nagle się urywa. Jakieś płoty, ogrodzenia, pola golfowe, zablokowane ulice (przygotowywane chyba do jakiegoś wyścigu samochodowego), niedostępne tereny sportowe (przygotowane pewnie do jakiegoś turnieju tenisowego) i my dwoje niczym taran po nocnej nawałnicy, próbujący te wszystkie przeszkody pokonać. Czyżby tak miało wyglądać sympatyczne miasto łączące sport z turystyką ? Jeżeli tak to faktycznie dobrze projektantom nie wyszło. Pokonując zielone łąki, przechodząc przez zabarykadowane drogi i szukając dziury w okalającym cały teren płocie powoli mamy dość zwiedzania zanim jeszcze zaczęliśmy zwiedzać. Tak to jest, gdy się chodzi na skróty i bez mapy. W odpowiednim czasie tuż przed rezygnacją z dalszych poszukiwań przejścia i kilkukilometrowym powrotem znajdujemy wyjście z labiryntu i z niesamowitą ulgą wkraczamy w elegancką południową dzielnicę Melbourne.
Południowa dzielnica to jedno z najbogatszych miejsc miasta. To widać. Wille w wiktoriańskim stylu z pieczołowicie wystrzyżonymi ogrodami, biurowce ze szkła i aluminium, samochody warte kilku wypraw dookoła świata, szyldy Prada, Louis Vuitton, Gucci i inne, na których widok większość kobiet przebiegają dreszcze i promienieją oczy (przyglądam się siostrze – błysku w oczach nie widzę, dreszczy nie wyczuwam – znaczy się na szczęście są jeszcze kobiety, których nie pokonała niszcząca okrutna królowa konsumpcji) czy też Ferrari, Rolex i takie tam, na widok których większości mężczyzn staje myślenie. Znaczy chyba zatrzymuje się miałem napisać, ale obojętnie – na mnie też nie działa, a przynajmniej nie mam objawów. Oboje bez dreszczy, błysków i z włączonym myśleniem spokojnie omijamy luksusowe obiekty i jak gdyby nigdy nic wolnym krokiem ku północy opuszczamy południową dzielnicę. Prywatna szkoła w murach XVIII wiecznego pałacu i grzeczni (przynajmniej na oko) ulizani i zuniformowani chłopcy przechadzający się po dziedzińcu to ostatni symbol być może snobizmu, a na pewno bogactwa cechującego tę część Melbourne. Dwa kroki dalej mijamy starą, nieczynną synagogę, a następne dwa kroki doprowadzają nas do wysokiego pomnika. Dziwna konstrukcja w kształcie piramidy upamiętnia Australijczyków, którzy zginęli na wojnach (zwłaszcza pierwszej). W części naziemnej jest coś w rodzaj mauzoleum czy izby pamięci, a w ogromnej części podziemnej rodzaj muzeum i wystawy informacyjnej. Siostra nie lubi tego typu miejsc więc zostaje na zewnątrz. Ja jeszcze nie wiem czy lubię czy nie, ale żem ciekaw wszystkiego co mi staje na drodze wchodzę do środka. To co w środku to powiedzmy sobie, takie sobie. Obrazy, pamiątki, sztandary z wojen nie bardzo zachęcają do dłuższego się im przyglądania. Powoli rozumiem, że też nie lubię. Natomiast wejście kilkudziesięcioma schodami na taras widokowy i owszem. To lubię. Panoramiczny rzut na okolicę warty jest poświęcenia nietypowej budowli kilkunastu minut. Poza tym widok z góry lepiej pozwala mi rozejrzeć się po terenie i zastępując nieposiadaną mapę wytyczyć dalszy kurs. Tuż obok jest wejście do Royal Gardens. Niby nie zakładaliśmy chodzenia po ogrodach, bo te nam już się już po sydnejowskich trochę znudziły, ale jako, że przez ogrody można na skróty przejść do miasta to zmieniamy założenia. I bardzo dobrze. Ładnie tu, przyjemnie i wonno. Wychodzimy z ogrodów z drugiej strony wprost na rzekę Yarra (nazwę warto zapamiętać do krzyżówek lub gry „Państwa-miasta-rzeki”. Mało jest takich rzek na „Y”). Zacieniona wysokimi palmami dróżka wzdłuż rzeki prowadzi nas tam, dokąd zmierzamy od dobrych dwóch godzin. Jesteśmy w końcu w samym centrum Melbourne.
Mostem Princes Bridge przechodzimy na drugą stronę Yarry i dopiero teraz czujemy co znaczy znaleźć się w sercu milionowej metropolii. Bardzo zaludnione szerokie handlowego aleje, bardzo zatłoczone szerokie, kilkupasmowe ulice, bardzo wysokie budynki, bardzo kolorowe reklamy i w ogóle wszystko tak bardzo bardzo, że może się bardzo zakręcić w głowie. Zanim zaczniemy punkt po punkcie realizować program zwiedzania byłej stolicy Australii, musimy najpierw jakoś ogarnąć cały ten zgiełk. A że nogi już czują przebyte kilometry, a i pora na posiłek odpowiednia, będzie chyba najlepiej jak do życia w wielkim mieście zaczniemy przyzwyczajać się od drugiego śniadania. Jest szansa na dawno obiecane zmienione menu. Pod podcieniami w niewielkiej kafejce, głód złamał dotychczasowe zasady zdrowego odżywiania. Zamawiamy pszenny tost fuj, z masłem fuj, serem i pomidorem to już lepiej i żeby nie było tak całkiem źle to do tego sok ze świeżych pomarańczy za jedyne 5 dolarów za szklaneczkę. Zdrowo, niezdrowo, ale za to jak pysznie. Z pełnymi ustami wyznaczamy trasę zwiedzania, dopijamy najdroższy na świecie sok i ponownie ruszamy na spotkanie Melbourne. Teraz już face-to-face. Zaczynamy od Federation Square miejsca spotkań tutejszej młodzieży co poznać po skąpo odzianych dziewczętach i chłopakach z przynajmniej tubką żelu na głowie. Potem okrążając najbliższe kilkupiętrowe budynki, pamiętające kilka poprzednich wieków z ratuszem (Town Hall), który jak opera dla Sydney, tak on dla Melbourne jest jego wizytówką, szukając drogi do Queen Victoria Market zagłębiamy się coraz dalej w miasto. Z głównych pasaży uciekamy w plątaninę setek wąskich zacienionych uliczek i tu dopiero odkrywamy co znaczy tętniące życie miasta. Zdaje się, że muzyka dobiegająca z licznych knajpek nie milknie 24 godziny, a ludzie siedzą w nich na okrągło. Poza knajpkami są oczywiście i małe konkurujące z ogromnymi galeriami handlowymi, sklepiki. W jednym nawet ulegam pokusie i kupuję pamiątkę. Nie jestem zwolennikiem pamiątek, bo nosić mi ich w plecaku nijak, a i pieniędzy na nie szkoda, ale czasem coś tam człowieka skusi. Jeśli pamiątka poza tym jest czymś przydatnym to już w ogóle, a taka właśnie wpada mi w oko. Fale oceanu w Seaspray zerwały mi z ręki opaskę, która w podróży nieraz udowodniła swoją przydatność i właśnie takiej podobnej, kolorowej szukam i znajduję. Oddawszy zatem morzu pamiątkę z Nowej Zelandii (tam kupiłem poprzednią opaskę) mam pamiątkę z Australii.
Z tym królewskim targiem coś nam nie wychodzi. Albo mapa w telefonie prowadzi nas nie w to miejsce albo przewodniki, zachęcające do odwiedzin Queen Victoria Market mocno przesadzają. Targowisko przed którym właśnie stoimy to pozamykane drewniane budy i parę małych otwartych sklepików z niczym. Coś mi się wydaje, że nie o to chodziło. Widać w świecie jak to w świecie nie zawsze się wszystko znajduje, ale nie należy się tym zrażać. Przecież w podróży nie chodzi o to „by złapać króliczka, ale by gonić go”. Absolutnie się nie zrażamy. Już teraz bez mapy na chybił trafił szerokim kołem okrążamy całe centrum i wracając trochę inną drogą nieprzerwanie podziwiamy: a to wyrastające wszędzie jak grzyby po deszczu nowoczesne wieżowce (w ostatnim dziesięcioleciu Melbourne przybyło 100.000 mieszkańców), a to archaicznie przy nich wyglądające kamienice z zeszłego i jeszcze poprzedniego stulecia, a to zabytki sztuki sakralnej w postaci niezliczonej ilości kościołów z wybijającą się przed nie katedrą św. Pawła, a to uniwersytet i siedzącą przed nim młodzież jakże inną od tej na Federatione Squere, a to parki i ogrody, i w końcu wszystko, co tylko wpada nam w oko godne jest wpisania do pamięci. Pamięci tej umieszczonej w jakimś zakamarku mózgu. Tej sztucznej, umieszczonej na karcie SIM w moim aparacie także. Ta pracuje nieprzerwanie, bo tak jak mam w zwyczaju celuję obiektywem w prawie wszystko co mi pod niego wlezie, solennie sobie obiecując, że kiedyś wykasuję wszystkie nieudane i niepotrzebne zdjęcia. Kiedyś!
W ten sposób wracamy do dworca i mostu, czyli punktu wyjścia i przeprawiwszy się ponownie na drugi brzeg Yarry zaczynamy powolny i bardzo długi powrót do samochodu. Tak jak w centrum tak i teraz próbujemy wyznaczyć inną drogę niż tę, którą przyszliśmy pozostawiając królewskie ogrody daleko z prawej strony. Nawet się to udaje. I nie tylko udaje, ale dostarcza dodatkowo nowych atrakcji. Niespodziewanie trafiamy do Narodowego Muzeum Sztuki, któremu poświęcamy więcej niż chwilę, bo warto. Zresztą całemu otoczeniu, w którym usytuowane jest muzeum warto zdecydowanie przyjrzeć się dłużej niż tylko chwilę. Dookoła jest bardzo artystycznie. Za muzeum sztuki bezpośrednio wchodzimy w rzucającą się z dala w oczy południową, kipiącą bogactwem dzielnicę, a stąd już prawie z zamkniętymi oczami, znajdując przejście w płocie przechodzimy na skuśkę przez pola golfowe i trasy samochodowych wyścigów i dochodzimy do jachtowego portu, przy którym na wysokim cokole straż pełni kapitan Cook. Jesteśmy prawie w domu. Prawie. Prawie czasami robi dużą różnicę. Ostatnie kilometry ciągną się jak balonowa guma do żucia. Wydaje się, że chłopaki w „Wielkim Marszu” Stephana Kinga nie mieli pojęcia co znaczy ból nóg i ogólne zmęczenie. Siostra twierdzi, bo tak pokazuje jej nawigacyjna aplikacja, że przeszliśmy po Melbourne 38 km. Nie wierzę. Moje nogi mówią, że było ich przynajmniej 39 ;-).
Przy samochodzie i ciepłej kolacji (wracamy do starych zasad odżywiania, jest ryż z marchewką i zupełnie szczerze przyznam jest pycha) spożywanej na ławce na polanie, przyszedł czas na podsumowanie. Dla mnie Melbourne nie umywa się do Sydney. Ale być może nie jestem obiektywny. Bądź co bądź w Sydney spędziłem parę dni i miałem i czas i możliwość spojrzeć mu nie tylko głęboko w oczy, ale i się z nim zaprzyjaźnić. Natomiast Melbourne poznałem, w pełnym tego słowa znaczeniu, w marszu. Co innego siostra. Ona zarówno Sydney, zaraz po przylocie, jak i Melbourne dzisiaj zwiedzała w równym tempie. Jej zdanie powinno być zatem obiektywniejsze. Werdykt brzmi 7:3 dla Sydney.Wychodzi na to, że oboje jesteśmy w tej samej frakcji. Zresztą jajka też jemy tak samo – wąskim w dół, ale to już chyba rodzinne.