Pogoda bardziej przypomina szkocką kratkę niż australijskie lato. Miejsce wczorajszego błękitnego nieba ponownie zajęły szarobure chmury. Mimo, iż czeka nas dzisiaj sporo km do przejechania i kilka do przejścia, po miejmy nadzieję godnym tego wysiłku parku, to absolutnie nie zmuszamy się do katorżniczego wysiłku i nie pędzimy na łeb i szyję. Doświadczenie wskazuje, że czas nie płynie wolniej jeżeli ja jadę szybciej więc po co się spieszyć. Po drodze zahaczamy o wydawałoby się ciekawy Port Albert. Niestety ciekawość niewielkiego i może nawet przy dobrej pogodzie ładnego miasteczka tonie w kroplach coraz gęściej padającego deszczu. Skoro już jednak tu jesteśmy to mimo wszystko, nie zważając na pluchę, dla rozprostowania nóg, urządzamy sobie króciutki spacer między starymi, pamiętającymi dwa poprzednie stulecia, portowymi zabudowaniami, a jeszcze starszym cmentarzem, któremu akurat w pochmurnej aurze bardzo do twarzy.

Do półwyspu Wilsons Promontory zwanego w skrócie „The Prom”, będącego najbardziej na południe wysuniętą częścią lądu Australii, pozostaje nam około 100 km. Szacunkowo powinniśmy dojechać tam przed 10:00, czyli w sam raz na drugie śniadanie. Po pierwszym zjedzonym dzisiaj bardzo wcześniej nie ma już śladu. Wprawdzie już przywykłem do zdrowej diety siostry, opartej na owocach, warzywach i owsianych płatkach, podawanych dwa góra trzy razy dziennie, co w niewiarygodnym tempie wpływa na poprawę mojej sylwetki i samopoczucia, to jednak dzisiaj zdecydowanie żołądek przejął kontrolę nad umysłem i domaga się konkretów. Siostra twierdzi, że jakoś temu zaradzi, a ja trzymając ją za słowo nieznacznie przyspieszam.

30 km za znakiem informującym, że oto właśnie wjeżdżamy na teren założonego w 1898 roku Narodowego Parku Wilsons Promontory, znajdujemy jedyną na terenie całego parku, ludzką osadą Tidel River, będącą jednocześnie turystycznym centrum dla licznie odwiedzających półwysep gości. Poza paroma drewnianymi domami, z których jeden pełni funkcję biura informacji turystycznej, inne to oczywiście sklepy z oczywiście pamiątkami, bary i toalety jest jeszcze parę domów mieszkalnych, a całą resztę przestrzeni miasteczka zajmuje ogromny parking. Notabene, mimo takiej sobie pogody, jest na nim dość tłoczno. Widać Willson Park faktycznie, zgodnie z tym co piszą w przewodnikach, należy do jednej z największych turystycznych atrakcji nie tylko stanu Wiktoria, ale bodaj całej Australii.

Troszkę z boku, bo nie lubimy tłoku, parkujemy i my nasz jeżdżący domek. W biurze informacji siostra zasięga języka – to już na stałe weszło w jej rolę. Potem dzieli się zdobytą wiedzą ze mną i dodając mapy, zdjęcia i kilka wystawionych za szybą eksponatów układamy plan. Już na pierwszy rzut oka, nie wychodząc jeszcze w trasę wiemy, że pomysł z przyjazdem na południowy półwysep był trafieniem w dziesiątkę. Kto nie może, jak my (to taka polska przypadłość) zdecydować czy góry czy morze, a jednocześnie „chce powędrować przez górzysty busz, odkrywając zapierające dech w piersi nadbrzeżne krajobrazy i samotne białe plaże będzie tutaj na pewno nadzwyczaj usatysfakcjonowany”. Taki opis znajduję w internecie, a strażnik, z którym rozmawia siostra tylko to potwierdza.

Z niezliczonych szlaków prowadzących wzdłuż i wszerz przez półwysep, łącznie około 80 km, wybieramy cztery niezbyt długie trasy, prowadzące do jednych z ładniejszych plaż i ciekawszych punktów widokowych. Parę kropel deszczu i nagły porwisty wiatr, które już na pierwszym szlaku jakby chciało nas zniechęcić do dalszej wędrówki z pobłażliwym uśmiechem ignorujemy. Ten co tam u góry tym zarządza pewnie zapomniał, że parę dni temu w australijskich Alpach solidniejsze wiatry i przeraźliwe zimno nie zmusiło nas do odwrotu więc czymże chce nas tutaj nastraszyć ten drobny deszczyk? On pewnie też się orientuje, że nic nie wskóra, bo wkrótce ustaje, a my od tego momentu możemy rozkoszować się nie tylko super widokami, wspaniałą wędrówką i niezapomnianymi wrażeniami, ale i zupełnie ładną pogodą. Mam nadzieję, zresztą jak zwykle, że parę zdjęć zamieszczonych poniżej odpowiednio potwierdzi moje słowa.

Późnym popołudniem po przemaszerowaniu przez Little Ober Bay, Squeaky Beach, Leonard Point, Picnic Beach i Whisky Bay, Park Narodowy Willson Promotory żegna nas cudowną tęczą, rozciągniętą nad Sparkes Lookaut, z którego schodzimy właśnie do samochodu. Po paru minutach potrzebnych na przebranie butów i zmianę koszulek, ruszamy dalej w drogę do Melbourne. Spieszymy się, bo zamiar jest taki by dotrzeć doń jeszcze dziś w nocy. Jeżeli nam się uda będziemy mieć szansę poświęcić mu jutro cały dzień. Jedyny problem w tym, że mimo, że przechodziliśmy nomen omen przez takie miejsca jak Picnic czy Whisky Bay z obiecanego obiadu znowu nic. Tym razem faktycznie nie ma jak i nie ma gdzie. Muszę się zadowolić lekką warzywną przekąską zaserwowaną na którymś parkingu w środku dnia. Trudno – pozostaje nadzieja, że co się odwlecze to nie uciecze. lub lepiej co ma wisieć nie utonie i w Melbourne jakoś to nadrobimy. Jadąc czekam na ten moment. Czekając tego momentu jad, jadę i jadę i nie dojeżdżam. Kilkanaście kilometrów przed Melbourne padam. Na przypadkowo znalezionym, bardzo sympatycznym parkingu, w zacisznej zatoce, w której tylko szum fal i blask ogromnego księżyca mogą utulić nas do snu, po zjedzeniu miski płatków owsianych z bananem zasypiam.

Rano jest tak zimno i wietrznie, że o suchym pysku, w nadziei, że wschodzące słońce podniesie rtęć w słupku, uspokoi wiatr i będzie można napić się gorącej kawy, nie wspominając o ciepłych ugotowanych jajkach, czym prędzej ruszamy do Melbourne, szukając innego miejsca na śniadanie.

 

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł