Jeszcze dobrze nie odpocząłem po trudach całonocnej i całodziennej wędrówki okolicami Maskeliyi, a już się przede mną otwierają nowe drogi, nowe góry, nowe doliny i pewnie nowe przygody. Jakie? Nie wiem, ale takie myśli przelatują mi przez głowę, z prędkością jadącego przez zielone, górzyste tereny Sri Lanki, pociągu, gdy siedząc na schodach otwartego wagonu kontempluję umykające przede mną widoki. Za chwilę dojeżdżamy do Elli.

Sądząc po ilości „białasów” na dworcu kolejowym i różnorodności rozbrzmiewających wokół języków, jest to chyba najbardziej znane, najczęściej odwiedzane i najbardziej turystyczne miejsce Sri Lanki. Ella, to niewielkie, ale za to bajecznie położone na wysokości około 1000 m n.p.m. pomiędzy wysokimi górami i głębokimi dolinami, miasteczko, kuszące turystów nie tylko swoim pięknem, ale także mnóstwem mniej lub bardziej ukrytych atrakcji. W drodze do hostelu, (który jak zwykle, nie wiedzieć dlaczego, usytuowany jest nie tylko dobry kawał drogi od centrum, ale dodatkowo na sporej górze) natrafiam na wielką mapę z zaznaczonymi miejscami wartymi odwiedzenia. Notuję ich nazwy i położenia w głowie i zanim jeszcze, po kilkudziesięciu minutach wspinaczki dochodzę na miejsce, już mam ułożony plan zwiedzania. Koniecznie muszę zobaczyć wodospad Rawana, koniecznie muszę wybrać się na Ella Rock, lub Little Adam`s Peak i bezsprzecznie muszę znaleźć stary, pokolonialny, most kolejowy Demadora Nine Arch. Ponad to może powinienem odwiedzić jedną z kilku znajdujących się w okolicy fabryk herbaty? Może warto by pospacerować po ogromnych zalegających prawie każde zbocze, herbacianych plantacjach? Może uda mi się odnaleźć schowane w skalnych zboczach głębokie jaskinie? A ostatni wieczór spędzić w zabudowanym w kolonialnym stylu, miasteczku z setkami knajp, z tysiącem buttików z milionowym wyborem pamiątek i nikomu niepotrzebnych gadżetów.

Szybko nakreślony po drodze plan, zmienia się jeszcze szybciej, gdy zrzucam placek w położonym na wysokim wzniesieniu hostelu i wychodzę na taras. Widok, jaki się przede mną roztacza po raz kolejny uświadamia mi, że wynajdowanie hosteli na wzgórzach z dala od gwarnego centrum to doskonały pomysł wart kilkuset wypoconych kropli potu i lekko drżących kolan. To jednak nie jedyna myśl, która wpada mi do głowy, gdy stoję wpatrzony daleko przed siebie z szeroko otwartymi oczami. Z prawej strony, z oddalonej o pewnie 3-4 kilometry góry, lśniąc się w głęboko purpurowych promieniach zachodzącego słońca, spływa szerokim strumieniem cudowny wodospad. Natychmiast dopisuję go do świeżo ułożonego planu i jednocześnie uświadamiam sobie, że trudno będzie mi go zrealizować na piechotę. Teraz dopiero widzę jak wielki obszar rozciąga się wokół Elli i jak daleko od siebie rozrzucone są miejsca, które chciałbym zobaczyć.

W sukurs przychodzi mi Holger. Holger, to jeden z kilku współmieszkańców, teraz i już mojego, hostelu, z którym dosyć szybko łapiemy wspólną nić porozumienia i sympatii. Oprócz tego, że jest on nad wyraz sympatycznym, rozmownym gościem, oprócz tego, że pochodzi z Niemiec, czyli łatwo nam się porozumieć, ma jeszcze jedną, jak się okazuje bardzo przydatną w Elii zaletę. Jest posiadaczem skutera. Tymże to właśnie skuterem, jak ustalamy przy kolacji, będziemy jutro wspólnie (ja oczywiście, jako plecak na tylnym siedzeniu) objeżdżać miejsca, które pokrywają się na naszych planach. Zaczniemy od Rawana Falls. 

Wszyscy, którzy mnie znają lub od czasu do czasu przyglądają się mojej podróży na stronach tego blogu, wiedzą, jakim jestem miłośnikiem wszelkiego rodzaju wodospadów. Ileż to już na mojej drodze ich było – tych dużych i bardzo dużych z najwyższym Salto Angel na czele i tych małych i bardzo małych, nieposiadających nawet nazwy, tych ukrytych w gęstwinach dżungli i tych rozlewających się po stromych skałach odkrytych gór? Sam dokładnie nie wiem i pewnie nigdy ich nie zliczę, co nie znaczy, że w dalszym ciągu mnie nie pociągają i ciągle Ne szukam nowych. Ten tutaj należy do tych odkrytych, którego spływające po skałach wody już z daleka kuszą niczym powabna kobieta rozpuszczonym włosem. Kuszą i oplatają strugami wody zmysły tak długo, aż nie mogę się oprzeć. Proszę Holgera by chwilę na mnie poczekał i sam, czym prędzej skaczę z kamienia na kamień, ze skały na skałę, by po kilku chwilach zanurzyć nogi w rwącej wodzie wodospadu w najwyżej, bezpiecznie osiągalnym jego punkcie. Wspaniale – zimna rwąca woda roztrzaskująca się o moje łydki w połączeniu z hukiem spadającego za mną i przede mną strumienia oraz wspaniałym, zamglonym nieco przez unoszącą się na wodospadem mgiełkę, widoku, robią piorunujące wrażenie.

Holger w tym czasie się nie nudzi. Położony blisko drogi wodospad przyciąga swą urodą nie tylko nas. Skoro, zatem jest mnóstwo turystów to jest też mnóstwo lokalnych handlarzy i mnóstwo straganów z mnóstwem tego, co mnóstwo turystów może sobie zażyczyć, od kawy poczynając, przez przekąski, owoce, soki, słodycze, na pamiątkach, świecidełkach i innych bzdetach kończąc. Naturalnie skoro wszystkiego w jednym miejscu jest tak dużo, to jak to w tej części świata bywa, dużo jest też małp, które w bardziej lub mniej wyrafinowany sposób, (bywa czasem, że i agresywny) próbują z tego wszystkiego wyrwać coś dla siebie. Jak zwykle w takich miejscach i sytuacjach trzeba trochę uważać żeby przy okazji pozbycia się z ręki banana, nie zostać podrapanym i nie pozbyć się także torebki lub smartfona. Jak się jest jednak przynajmniej trochę ostrożnym, to tego typu spotkania z małpami kończą się jedynie miłym wspomnieniem i ewentualnie wspólną niepozowaną fotką.

Równie mocno jak szumiące wody wodospadu, wabią nas swoim szumem zielone lasy, porastające wysoko nad nami piętrzące się góry. Czym prędzej pozostawiamy za sobą skaczące małpy, kolorowe stragany i rozentuzjazmowany tłum fotografujący każdą spadającą kroplę wodospadu i każdą pozującą małpę i objeżdżając góry wąską, stromą, serpentyną dojeżdżamy do stóp Małego Szczytu Adama (Little Adam`s Peak). Taki mały to on ci de facto nie jest, ale naturalnie znacznie niższy od tego zdobywanego przedwczoraj. Trochę ponad godzinę zajmuje nam dotarcie na jego szczyt, czyli mniej więcej tyle samo, ile potem siedzenie na nim i napawanie się z niego cudnymi widokami. Siedzielibyśmy z pewnością dłużej, tym bardziej, że oprócz wspaniałych widoków i orzeźwiających napojów z kokosowych orzechów mamy równie fantastyczne towarzystwo rodem z Lipska, ale cóż – czas ucieka, a chcemy jeszcze nieco pojeździć po okolicy i przed zachodem słońca wrócić z powrotem do hostelu. Oglądanie tego spektaklu natury z naszego tarasu w trakcie kolacji, warte jest by na nie zdążyć.

Wraz z kończącym się dniem, kończy się też nasza krótka, chociaż obfitująca w wiele wspólnych przeżyć, znajomość z Holgerem. On jutro już jedzie dalej, a ja zasmakowawszy rozkoszy zwiedzania okolic Elli z wysokości motorowego siodełka, muszę postarać się o podobny pojazd. Nie jest to trudne. Od właściciela hostelu dowiaduję się, kto w pobliżu może mi w tym pomóc i praktycznie zanim dobrze przełykam ostatnie kęsy śniadania ponownie siedzę na dwóch kółkach i ponownie ruszam zdobywać Ellę i jej najpiękniejsze zakątki.

W myśl zasady, że co najważniejsze należy zrobić na początku, planuję dzisiejsze zwiedzanie rozpocząć od wizytówki Elli, widniejącej na wszystkich widokówkach, folderach i innych prospektach promujących miasto, czyli od starego, kamiennego, wybudowanego w czasach angielskiej koloni, dziewięcioprzęsłowego, kolejowego mostu zwanego „Demadore Nine Arch Bridge” lub „Nine Skies Bridge” W trakcie drogi wszystko się jednak zmienia. Zauważywszy szyld i strzałkę kierującą do ukrytych w górach jaskiń, momentalnie zmieniam kierunek jazdy, a co za tym idzie i chronologię zwiedzania. I słusznie. Jaskinie są momentami ciasne, droga do nich wąska i kręta (gdzieś tam na dolę muszę zostawić motor i część drogi przemierzyć pieszo pod górę) i pewnie za chwilę, gdy najdzie się tu więcej ludzi będzie znacznie mniej przyjemne niż teraz, gdy jestem prawie sam. W takich miejscach najlepiej bywać wczesną porą, a atrakcje typu wiadukty, fabryki i herbaciane plantacje, gdzie tłok nie sprawia aż tak wielkiego problemu zostawić sobie na później. Tutaj teraz nie tylko mogę delektować się w samotności pięknem wykutych przez naturę grot, przeżywać grozę schodzenia na coraz niższe poziomy, ale też wyobrazić sobie jak przed tysiącami lat mogli żyć w nich nasi przodkowie. A patrząc na widoki, jakie musieli i oni widzieć przez nieoszklone okna i z nieobalusdradowanych tarasów swoich mieszkań zawsze zadaję sobie pytanie – i po co oni z nich wyszli? Tak się pytałem w jaskiniach w ałtajskich górach, tak się pytałem w jaskiniach na wyspie Flores w Indonezji, tak pytam się i tutaj. Odpowiedzi nie słyszę. Zamiast odpowiedzi musi wystarczać mi krótka przerwa, łyk cejlońskiej herbaty gotowanej na ognisku pod dachem z falującej blachy chroniącej przed słońcem i ostatni rzut oka na strome stoki przeciwległych gór.

Za chwilę jestem już w zupełnie innych miejscach. Fabryka, plantacje i uginający się pod workami pełnymi liści i pąków herbaty ludzie,potem kilka świątyń, kilka wzniesień i zjazdów, to kolejne obrazki, które, za nim dojadę do kamiennego mostu, na stałe utrwalam nie tylko na karcie pamięci mojego aparatu fotograficznego, ale także w odpowiednim miejscu w głowie. Takich chwil i takich widoków po prostu nie da się zapomnieć.

Podobnie jest z mostem Demadore Nine Arch Bridge. Ten zlokalizowany w sercu dżungli architektoniczny majstersztyk mierzący 91 metrów długości i 24 metry wysokości oglądany z góry i z dołu (trzeba się trochę nachodzić, żeby i tu wejść i tam zejść) robi faktycznie kolosalne wrażenie. Atrakcyjności miejsca dodaje fakt, że po moście i po leżących na nim torach można się przespacerować, a świadomość, że trasa kolejowa jest czynna i w każdej chwili torami może przejechać pociąg dodaje takiemu spacerowi dodatkowej pikanterii. No nie. Nie jest tak źle i niebezpiecznie. Niebieski pasażerski pociąg kursujący do Kandy przejeżdża tędy bardzo rzadko i odpowiednio wcześniej wszyscy na moście są o tym informowani. Podobno przejażdżka tym niebieskim pociągiem to też niezła atrakcja i może trochę szkoda, że nie wiedziałem o tym będąc w Kandy. Z drugiej strony gdybym wiedział, to może nie pojechałbym do Anuradhapury i Sigiriyi i też miałbym, czego żałować. Aaaa, lepiej niczego nie żałować i cieszyć się tym, co jest, a jest naprawdę wiele. Tak długo włóczę się po moście, nad i pod nim, że po dojechaniu w końcu do centrum Elli i przespacerowaniu się po mieście, na więcej dzisiaj nie starcza mi już ani sił ani czasu. Wodospad, który obserwuje z hotelowego tarasu musi poczekać do jutra, a mój zaplanowany na jutrzejszy poranek wyjazd muszę przełożyć na popołudnie.

Nawet nie wiem jak się nazywa, o ile w ogóle się nazywa, wodospad, który od pierwszego dnia, każdego poranka i każdego wieczora zaprasza mnie na długą wędrówkę w jego kierunku. Motorek oddałem już wczoraj, więc dzisiaj do dyspozycji pozostają mi jak zwykle tylko nogi. Nic to – te też są jeszcze w nie najgorszym stanie, więc nie trwa zbyt długo, gdy po przebrnięciu ze dwóch wąwozów, kilku herbacianych plantacji, sporego odcinka wzdłuż kolejowych torów i kilku niewysokich wzniesień, staję u jego wrót.  Tym razem docieram do jego szczytu, czyli do miejsca, gdzie płynąca spokojnie rzeka, nagle zmienia się w porywistego demona i z hukiem zabierając wszystko, co stanie jej na drodze spada kilkadziesiąt metrów w otchłań leżącej poniżej dżungli. Przeważnie jest tak, że żeby poczuć piękno wodospadu w całej jego okazałości, trzeba do niego podejść, w nim się zanurzyć i na niego się wspiąć. Tym razem muszę pod niego zejść. Oczywiście, że próbuję.

Spadające na mnie krople rozbijającej się o skały wody, to ostatnie wspomnienie pięknej Elli. Od jutra moja podróż dookoła Sri Lani nabierze zupełnie innego wymiaru – przynajmniej tak sądzę  

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł