W Mirissie, położonej na południu wyspy, po raz drugi następuje zasadnicza zmiana w rodzaju i jakości mojego zwiedzania Sri Linki. Do tej pory, poprzez: Colombo, Kandy i Anuradhapurę, towarzyszyły mi w znacznej mierze: historia, pałace, świątynie, muzea i ruiny. Następnie, jadąc przez: Maskeliye, Sigiriye i Elle cały czas towarzyszyły mi natura i byłem sam na sam z górami, wodospadami, dżunglą i herbacianymi plantacjami. W końcu przyszedł czas na to, czego będąc na wyspie zabraknąć nie może – morze.

Świat i krajobraz, nie zmienia się jednak, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. By dostać się na piękne piaszczyste plaże, o które rozlewają się turkusowe fale Indyjskiego Oceanu, a słońce przenikając między palmowymi liśćmi raz po raz odbija się to od wody, to od mokrego piasku, muszę się jeszcze nieco namęczyć. Drogi, jak już wspomniałem, nie są najlepsze, a autobusy nie są najwygodniejsze. Nic dziwnego, że kilkugodzinna podróż urwiskami pełnymi zakrętów w temperaturze sięgającej końcówki termometru może wywołać stan, niedający opisać się słownikiem kulturalnego człowieka. Więc opisywać nie będę. Jedynie krajobrazy umykające za szybą mknącego nad przepaściami i lawirującego między dziurami i kamieniami autobusu sprawiają, że wywołane nimi wrażenia zatrzymują ugrzęzłe gdzieś w gardle bluzgi i nie pozwalają przez mocno zaciśnięte usta wylać się im z resztą nieprzetrawionego jeszcze śniadania. Dopiero po zjechaniu z gór i dotarciu do morze udaje mi się nieco odetchnąć, a płaska, znacznie szersze, droga wzdłuż pierwszych oddzielających ulicę od morza plaż, pozwala nieco odpocząć.

Pochylające się ku morskim falom palmy i małe egzotyczne rybackie wioski rozłożone między nimi jak rybackie sieci między łódkami sprawiają, że pozostawionych z tyłu gór porośniętych soczystą zieloną dżunglą jakby trochę mniej żal. Jestem już w zupełnie innym świecie. Świecie, za którym pewnie mocno nie tęskniłem, ale na który zdecydowanie się cieszę. W podróży przez świat najbardziej urzeka mnie jego różnorodność, częste zmiany krajobrazów i ta ciągła niewiadoma, co czeka mnie za następnym rogiem.

No tak, tak – chyba trochę z tym rogiem przesadzam. Nad morzem nie ma przecież takiego rogu, za którym czaiłaby się jakaś niewiadoma. Nad morzem, jak to nad morzem, wszystko jest przewidywalne i raczej do siebie podobne niezależnie od geograficznej szerokości. Nad każdym morzem, można jedynie spacerować wte i wewte po plaży, można podziwiać najpiękniejsze zachody słońca (wschody zdecydowanie piękniejsze są w górach), można popluskać, się w większych lub mniejszych falach, można poszwędać się po okolicy, posiedzieć w nadmorskiej knajpie lub po prostu ponicnierobić i ździebko się ponudzić.

Z tym nudzeniem, to jednak nie taka prosta sprawa. No, bo niech każdy przyzna, czy naprawdę potrafi się nudzić? Czy naprawdę potrafimy cały dzień nic nie robić i nie mieć wieczorem wyrzutów sumienia, że dzień został zmarnowany, że nic się nie podziało, że szkoda i że, że, że…? Prawda, że to trudne? Zatem zanim rozłożę się w cieniu pochylonej ku morzu palmy i zacznę intensywni ćwiczyć sztukę nudzenia bez wieczornych pretensji do samego siebie, odhaczam pozostałe punkty celebrowania nadmorskiej bytności.

Najpierw długo, bardzo długo spaceruję brzegiem morza, łącząc walking ze snorkelingiem, swimmingiem i plażingiem. Wieczorem naturalnie uwijam się za, jak najcudowniejszym, ujęciem chowającego się w czeluściach morza słońca, chociaż tym razem nie zachodzi ono zbyt spektakularnie i zrezygnowawszy z lampki wina lub chociażby szklanki wody w jednej restauracji z gęsto rozsianych na plaży (jakoś nigdy nie ciągnęło i nie ciągnie mnie do tego typu miejsc, nawet, gdy wyglądają tak bajecznie jak tutaj. 100 razy bardziej wolę z wodą z bidonu zasiąść na powalonej palmie lub kupce rozgrzanego piasku w blasku świecących gwiazd niż wiercić się na krześle przy migoczących świecach) wracam do niedaleko położonego hostelu. Drugiego dnia nie może mnie zabraknąć wczesną porą na plaży, dokładnie wtedy, gdy budzące się słońce rozpoczyna swą kolejną wędrówkę po zaspanym jeszcze niebie. Kilka zdjęć, chwila zadumy, poranna gimnastyka i mogę zacząć nowy dzień. Tylko dalej nie mogę się zmusić do nudy. Po śniadaniu obskakuję okolicę i przydrożne atrakcje i dopiero wtedy mogę spokojnie zabrać się za leniuchowanie.

Do wieczora nie udaje mi się skończyć. Od następnego ranka kontynuuję, tę jakże trudną czynność – bezczynność i dlatego nic już więcej nie napiszę

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł