Gdy w pierwszych dniach października dotarłem wraz z Drogą na Ratunek www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek i nurtem Rodanu do plaż Morza Śródziemnego, myślałem zrazu, że oprócz przewodnika, nic się w mojej drodze nie zmieni. Myślałem, że odtąd po prostu, zamiast pilnować się wód szerokiego Rodanu, będę pilnował się wody największego europejskiego morza i idąc jego brzegiem, równie sprawnie, bez problemów z wyszukiwaniem miejsca na biwak, po płaskich, ozdobionych nadmorskimi krajobrazami drogach, dotrę, jeżeli nie do samego Gibraltaru, to przynajmniej do końca tego etapu, do Barcelony. Nic bardziej mylnego. Oczywiście od samego początku wiedziałem, że na chwilę i tak będę musiał pozostawić morze trochę z boku, odbić nieco na zachód przedostać się przez Pireneje do Hiszpanii i na powrót odnaleźć go po drugiej stronie granicy, Nie wiedziałem jednak, że nasza rozłąka nastąpi tak szybko.

Początkowo, od Palaves, w którym po raz pierwszy ujrzałem brzeg Morza Śródziemnego, przez cudowne Frontignan, Sete, Merseillan, do Agde, pokonawszy aż 81,5 km, szło mi się faktycznie (zgodnie z przypuszczeniami), cudownie. Dałem temu wyraz w jednym z poprzednich wpisów pt. Południe Francji, publikując zrobione po drodze zdjęcia, więc teraz nie będę ich już powtarzał.  

Niestety, piękny wschód słońca w porcie w Agde, oświetlający przycumowane, lekko uśpione nadchodzącą zimą, jachty i oświetlający mi wczesnym rankiem, dalszą drogę na południe, nie zwiastował nadchodzących zmian. Napisałem niestety, ale zastanowiwszy się chwilkę, nie jestem całkiem pewien, czy może zamiast niestety nie powinienem napisać stety?  Znaczy na dobrze. Chyba właśnie o to też w mojej drodze na ratunek chodzi, żeby było trochę jak w życiu: czasem łatwo, czasem trudno, czasem z górki, czasem pod górkę, czasem wzdłuż nadbrzeżnej obsadzonej palmami promenady, a czasem piaszczystą, pełną dziur i kamieni drogą przez pole. Tak sobie pomyślałem spojrzawszy na wyłaniającą się przede mną drogę. Chyba zaczęło się, to drugie „czasem”.

Wprawdzie już między Palaves, a Agdą, idąc znaczną część drogi wzdłuż kanałów, rzek i morza, zdarzało mi się, że z powodu wysokiej wody musiałem nadrabiać kilometrów i szerokim łukiem obchodzić rozlewiska, jednak, teraz nie tylko musiałem je obchodzić, ale często zupełnie i omijać i wybierać nowe nie bardzo oznaczone trasy. W efekcie doprowadziło, to do tego, że oddaliłem się od morza kilkanaście kilometrów i w ogromnym upale, bez jakiegokolwiek cienia przechodziłem przez nieuprawne pola, podmoknięte łąki i małe opuszczone przez Boga i ludzi wioski. Dopiero po dwóch dniach i 74 kilometrach ponownie dotarłem do plaży w miejscowości La Franqui. Według tubylca z deską surfingową, który widząc mnie przygotowującego na ławce przy plaży śniadanie, ogromnie się mną zainteresował, sporo chciał wiedzieć, a jeszcze więcej opowiadał, to najpiękniejsza plaża i najpiękniejszy zakątek całej południowej Francji. Tak twierdził, a ja rozglądając się wkoło nie miałem powodu mu nie wierzyć. Na tyle na ile bariera językowa pozwoliła się nam dogadać (oczywiście on dużo swobodniej operował angielskim niż ja) na tyle sobie porozmawialiśmy, a efekt rozmowy był, taki, że zaraz po śniadaniu, spakowałem wózek, przypiąłem go do pasa i miast drogą dookoła, ruszyłem do sąsiedniego miasta na wprost, przez rosły na kilkadziesiąt metrów klif. Nieźle się zastękałem wciągając na górę wózek, ale pierwszy rzut oka na okolicę sprawił, że momentalnie przestałem żałować. Znajomy przy śniadaniu miał rację. Przede mną roztoczył się nad wyraz cudowny krajobraz, a droga prowadząca górą do przylądka cap Leucate mimo, że wąska i kamienista była jeszcze bardziej urokliwa.

Po zejściu z klifu do Lakote znowu długo, bo aż 31 km wędrowałem wzdłuż morza.  Podziwiałem szerokie plaże i małe wypoczynkowe miejscowości i po raz kolejny wydawało mi się, że taką malowniczą drogą dojdę pod same Pireneje Po raz kolejny się myliłem. W La Barcares, po nocy przespanej w zielonym zagajniku przy szerokiej wpadającej do morza rzece, moja mapa nie prowadziła już dalej wzdłuż plaży, przy której nie było drogi. Kazała skręcić w górę rzeki oddzielając mnie już definitywnie od morze na kilka długich następnych dni i kilkaset następnych kilometrów. Powoli wkraczałem w tereny górzyste. Wprawdzie jeszcze przez prawie dwa dni szedłem raczej płasko, ale wyrastające coraz bliżej przede mną szpiczaste, gdzieniegdzie pokryte już śniegiem wierzchołki sprawiały z jednej strony przerażające, a z drugie ekscytujące,urodziwe, wrażenie. Dramaturgii zbliżającym się górom dodawał fakt, że właśnie zaczęły się nad nimi kłębić grube, granatowe, zwiastujące rychłą burzę chmury, które mimo swojej malowniczej kompozycji harmonijnie współgrającej z ciemnymi zarysami gór, nie wprawiały mnie w sielankowy nastrój.  Minąwszy ładny, historyczny Perpignan w ostatniej chwili dotarłem do położonego 8 km dalej nad jeziorem Lac de Villeneuve-de-la-Raho pola namiotowego i schroniłem się przed ogromną ulewą, która trwała całą noc. Rano, oswobodzone z deszczowych chmur niebo, odsłoniło zupełnie inny obraz otaczających mnie gór. Gór, które po ostatniej nocy we Francji, spędzonej na skraju miasteczka Le Boulou, wydawały się być już w zasięgu ręki, czy jak kto woli, nogi lub nóg.

Następnego ranka odkąd, po 45 km w La Barcares pożegnałem morze, zacząłem się wspinać w wysokie góry w kierunku hiszpańskiej granicy. Po niecałych 4 godzinach i 13 km okazało się, że góry w tym miejscu, jako ten przysłowiowy diabeł, nie takie groźne jak je malują. Asfaltową, długą i nudną drogą, o bardzo łagodnym nachyleniu, za to w otoczeniu wysokich stromych, czasem skalistych urwisk, dotarłem bez przeszkód do granicy i nie zatrzymując się dłużej niż było to potrzebne do zrobienia kilku pamiątkowych zdjęć, kontynuowałem swój marsz, tym razem w dół. Nie szło się dobrze. Chyba najłagodniejsze przejście przez Pireneje, a zarazem międzynarodowa droga między Francją i Hiszpanią sprawiały, spory, ciężarówkowy tłok, apierwsze po stronie hiszpańskiej miasteczko La Jonquera, to po prostu jeden wielki parking z wszystkim, czego współcześni marynarze, czyli kierowcy ciężarówek potrzebują. Jeżeli piszę z wszystkim, to dokładnie to mam na myśli, a co to znaczy, to pewnie nie muszę tłumaczyć. Skoro natomiast jest „to wszystko” to znaczy, że w powietrzu pachnie tanim groszem i grubym towarem, co z kolei napędza zorganizowaną złodziejską przestępczość, co widać, słychać i czuć. W takich warunkach, między ciężarówkami, barami, kasynami, sex-shopami i złodziejami przyszło mi spędzić pierwszą noc pod hiszpańskim niebem. Musiałem przy jednym z parkingów rozbić namiot, bo dalej nie byłem w stanie iść. Ponad 30 km pod górkę i z górki nie tylko okrutnie mnie zmęczyło, ale i mocno nadwyrężyło moje kolana i szczególnie palce u nóg, dla których po raz pierwszy od dawna musiałem ponownie sięgnąć do podręcznej apteczki. Przeżyłem. Przeżyłem i gdyby nie szalejący w nocy z ogromną siłą wiatr, targający mój niewielki namiot we wszystkie strony i próbujący prawdopodobnie przyzwyczaić mnie do panujących na półwyspie Iberyjskim o tej porze roku warunków pogodowych, pewnie wcale bym tej nocy źle nie wspominał.A tak to wspominam źle. Bardzo źle.

Potem było już tylko lepiej, a nawet, za sprawą dwóch czekających mnie po drodze niespodzianek, znacznie, znacznie lepiej. Pierwsza, to leżące 28 km dalej miasteczko Figuares, w którym krótki, jednodniowy, pobyt wspominam i cenię sobie po trzykroć. Po pierwsze, dlatego, że po długiej, męczącej, zakurzonej od samochodów, drodze, spocony, brudny i zmęczony w końcu mogłem skorzystać z małego, taniego hotelu i doprowadzić się na powrót do stanu używalności. Jak niewiele potrzeba by zaznać w życiu uczucia szczęścia – powtarzam sobie za każdym razem stojąc lepki od potu pod prysznicem z ciepłą wodą, lub pijąc zwykłą, zimną wodę, z wyschniętym z pragnienia gardłem albo kładąc się do czystego, wygodnego łóżka, po długim męczącym dniu. Po drugie, bo na małym zacienionym placu, pośród kamiennych, średniowiecznych murów spotkałem się na kawę, z rodzoną siostrą, która akurat przypadkowo przebywa w okolicy na urlopie, a z którą z racji mojego kilkuletniego już podróżowania po świecie i sporej odległości miejsc, w których mieszkamy, bardzo rzadko się widujemy. I w końcu po trzecie, z racji odwiedzin jednego z najdoskonalszych, jakie do tej pory widziałem, muzeum. Dwie godziny, które spędziłem w domu Salvadora Dali, obdarowały mnie solidną dawką wewnętrznego zadowolenia. Gdy po wyjściu połączyłem to uczucie z wczorajszym hotelowym doznaniem fizycznym, smakowitym gazpacho i jeszcze lepszą empanadą, w pobliskiej restauracji, to stałem się bardzo szczęśliwym człowiekiem gotowym do przemierzania dalszych kilometrów wciąż jeszcze długiej Drogi na Ratunek.

Następna niespodzianka czekała na mnie już po kolejnych 48 km i półtora dnia marszu w przepięknej, liczącej sobie dokładnie 2100 lat Gironie. Także i o tym odcinku mojej wędrówki pisałem już i zdjęcia pokazywałem w poprzednich postach, więc nie będę się teraz powtarzał, ale o dwóch sprawach muszę koniecznie  wspomnieć. To właśnie tutaj w na placu przed katedrą Najświętszej Marii Panny przekroczyłem trzeci tysiąc z przepieszanych niestrudzenie od prawie 5 miesięcy, kilometrów Drogi na Ratunek dzieciom z chorobą nowotworową. Żeby było weselej i uroczyściej, to na tym samym placu, w tym samym momencie spotkałem akurat grupę zacnych rodaków z Wadowic z przewodnikiem Irkiem, mieszkającym nieopodal w Lloret de Mar na czele. Z ich pomocą mogłem ów moment przekroczenia 3000 km, uwiecznić na zdjęciu, z co, jak również za krótką, ale fajną rozmowę oraz wsparcie i doping na dalszą drogę, jeszcze raz gorąco dziękuję.

Z Girony już szybciutko pokonuję następne 19 km do Caldes, gdzie po raz ostatni daleko od morza, w niewielkim parku, w środku miasta, rozbijam na noc namiot. Nazajutrz, bowiem schodząc ostatecznie z wyżyn, przemierzając, nieładną asfaltową szosą 27 km ponownie jak gen. Haller w 1920 roku w Kołobrzegu, witał się po długiej rozłące z Bałtykiem, tak ja w Lloret de Mar witam się z Morzem Śródziemnym. Upust radości, jaka mnie ogarnęł, dałem biegając wieczorem i rano po plaży fotografując cudowny zachód i wschód słońca, a wciągu dnia wylegując się w promieniach mocno jeszcze o tej porze (połowa października) grzejącego słońca.

Dopełnieniem radości z ponownego spotkania z morzem był niewątpliwie również ostatni odcinek XI etapu Drogi na Ratunek dzielący Lloret de Mar od Barcelony. Ostatnie 79 km podzieliłem sobie na 4 dni i idąc powoli, zażywając po drodze morskich kąpieli, ciesząc wzrok wspaniałymi widokami, delektując się owocami morza, śpiąc kołysany pluskiem uderzających o brzeg fal i budząc się w promieniach wyłaniającego się zza morskiego widnokręgu słońca, 15 października,a więc równo po 5 miesiącach od wyruszenia z Polski dotarłem do stolicy Katalonii.

Podsumowując XI etap Drogi na Ratunek dzieciom z chorobą nowotworową z kliniki Przylądek Nadziei we Wrocławiu, to: wyniósł on 427 km, prowadził przez dwa państwa i trwał 19 dni.

Całej Drodze na Ratunek daje to już odpowiednio 3.127 km, 5 państw i 154 dni. W tym czasie zebraliśmy na zakup broviaców ponad 18.000 złotych, czyli pomogliśmy kilkanaścioro dzieciom z kliniki Przylądek Nadziei, a to przecież w całej tej drodze najważniejsze. Wszystkim darczyńcom jak zwykle gorąco dziękuję i również jak zwykle w dalszym ciągu namawiam do dalszego aktywnego wspierania Drogi na Ratunek dzieciom z chorobą nowotworową z kliniki przylądek Nadziei we Wrocławiu.  Zwłaszcza teraz, gdy zbliżają się święta Bożego Narodzenia, każda podarowana złotówka może przyczynić się do tego, że któreś z dzieci z pomocą zakupionego przez nas broviaca spędzi święta w domu, w rodzinnym gronie, a nie w szpitalnym łóżku.

By pomóc wystarczy tutaj kliknąć: www.naratunek.org/zbiorki/droga-na-ratunek                

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł