W poprzednim artykule wspomniałem, że zachodnie tereny Mongolii, zwłaszcza okolice Olgij, w przeważającej większości zamieszkują Kazachowie, którzy żyjąc z dala od ojczyzny bardzo pielęgnują prastare tradycje i swoją odrębną, jakże inną od mongolskiej kulturę. Do takich tradycji sięgających koczowniczych czasów bez wątpienia należy polowanie z orłem, które w Mongolii przetrwało do dzisiejszych czasów i jeżeli już tutaj jestem to rozglądam się uważnie dookoła w poszukiwaniu możliwości przyjrzenia się temu zjawisku z bliska. Wprawdzie dzisiaj sokolnictwo to już bardziej forma zawodów i zabawy niż trudna sztuka zdobywania pożywienia, (chociaż podobno gdzie niegdzie jeszcze w ten sposób poluje się by wyżywić rodzinę), ale i tak może być ciekawie. Brigitt z naszej jurty właśnie znalazła okazję i wybiera się wynajętym jeepem z kilkoma innymi białasami do odległej o kilka godzin jazdy wioski, gdzie pojutrze organizowany jest głośny i bardzo reklamowany festiwal orła. Festiwal orła to nic innego jak zlot sokolników z bliższych i dalszych okolic, w trakcie, którego prezentują oni swoje gigantyczne ptaki, narwiste konie, cudne tradycyjne stroje i przede wszystkim opanowane do perfekcji umiejętności potrzebne nie tylko do polowania, ale i do trudnego życia na stepie. To tak trochę jak nasze, europejskie zloty motocyklistów, na których również i nasi dzielni mężczyźni, a i coraz częściej równie dzielne niewiasty, prezentują swoje lśniące maszyny, skórzane stroje i czasami akrobatyczne umiejętności poruszania się na dwóch kółkach. Zabawa i nie tylko.Takie duże zloty, jak ten, na który wyjeżdża Bruigitt, są naturalnie organizowane również z myślą o turystach, dlatego są bardzo drogie (dojazd plus wstęp to koszt ponad 100 euro), a i prawdopodobnie mniej prawdziwe niż te organizowane lokalnie dla siebie i pobliskiej ludności.  Dlatego i ja i Jens z Kathią z takiego show pod publiczkę rezygnujemy i nawet się nie zastanawiamy czy jechać z Brigitt czy nie. Z góry wiemy, że nie. Spróbujemy porozglądać się gdzieś tu na miejscu. W czasie, gdy ja biegałem po mieście, szukam dworca, targowiska i gór, Jens z Kathią dowiedują się, że niedaleko nas, (około 30 km) organizowany jest pojutrze właśnie taki miejscowy festiwal i na ten jak najbardziej chcielibyśmy trafić. Dzisiaj oni idą pobiegać po okolicy, a ja z kolei podejmuję się rozeznać nieco więcej na temat festiwalu i ewentualnie znaleźć do niego niedrogi transport.  Do wioski na stepie, obok której jutro zaczyna się impreza nie jest ani łatwo trafić, ani łatwo dojechać. To znaczy, za duże pieniądze bez problemu można wynająć samochód z kierowcą, ale wyprawa za duże pieniądze ani dla mnie ani dla moich znajomych nie wchodzi w grę. Chodzę, zatem, szukam, pytam i nic sensownego nie znajduję. Ostatnim rzutem na matę podchodzę na postój taksówek i pytam taksówkarzy. Nie sądzę wprawdzie bym tu znalazł rozwiązanie problemu, ale jak to mówią – kto pyta nie błądzi. I mają rację. Dogaduję się z jednym z kierowców zjeżdżając z proponowanych na początku 80 euro do 40 i jutro rano o 8 mamy być gotowi. Jeżeli dziewczyna z Francji, która wczoraj wieczorem doszlusowała do naszej jurty, też będzie miała ochotę pojechać, to wyjdzie nam po 10 euro na głowę. Myślę, że to już jest bardzo dobra cena za dowóz tam i z powrotem (kierowca według umowy ma spędzić tam z nami cały dzień) i wzięcie udziału w jednym z najbardziej egzotycznych przedstawień w Mongolii.

Rano dokładnie o umówionej porze meldujemy się w czwórkę na postoju i mimo, że do końca nie jestem pewien czy kierowca będzie na nas czekał, bo cena, którą wynegocjowałem jest w porównaniu z innymi, które mi proponowano, tak niska, że boję się czy to nie ściema, okazuje się, że wszystko jest w porządku. Kierowca jest, samochód stoi przygotowany, więc nic tylko wsiadać i jechać. Jak długo? Trzydzieści kilometrów samochodem przez step powinniśmy według tego, co słyszą, pokonać w około 2 godziny (!!!)

Na stepie nie ma dróg, więc jedzie się po prostu przed siebie. Na stepie nie ma znaków, ani drogowskazów, więc jedzie się na pamięć, albo na orientację. Na stepie nie ma parkingów, zajazdów, ani toalet, więc zatrzymuje się gdzie bądź, ważne tylko żeby nie pod wiatr. 😉 Na stepie są za, to mimo swojej monotonii, ciekawe krajobrazy, niezliczone stada koni, czasami wielbłądy, a jak się ma szczęście, a my takowe mamy to i w kępie trawy dojrzeć można dumnie wyprostowanego orła. Pierwsza godzina jazdy upływa nam dosyć szybko, bo wszystko dookoła nowe i zajmujące uwagę. Druga mija już znacznie wolniej, bo ileż można podziwiać to samo, a gdy zaczyna uciekać trzecia i gdy w dalszym ciągu nie dojeżdżamy ani do wioski ani do żadnego miejsca wskazującego, że coś się w pobliżu dzieje, zaczynam się obawiać czy kierowca, aby na pewno wie gdzie jechać. Kiwa głową, że wie, co jednak, widząc jego niepewną minę, wcale mnie nie uspakaja. Szkopuł w tym, że jeżeli nie wie, to absolutnie nie ma szans żeby się dowiedział, bo zapytać o drogę na stepie też nie ma, kogo. Chyba, że…? Jest. Tuman kurzu unoszący się w powietrzu kilkaset metrów przed nami świadczy, że coś jest. A skoro coś jest to jedziemy w tamtą stronę. Mongolski kowboj przepędzający bydło jest dokładnie tym, kogo najbardziej nam teraz potrzeba. Od zarania dziejów to właśnie koczownicy, nomadowie, pasterze  i inni wędrowcy byli tym, czym dzisiaj jest Internet i wikipedia. To oni przenosili informacje od wioski do wioski, to oni pierwsi wiedzieli, co się gdzie dzieje i to w końcu oni, niczym dzisiejszy facebook, łączyli ze sobą mieszkańców okolicznych terenów. Nie mylę się. Nasz kowboj oczywiście wie, gdzie organizowany jest festiwal i bez wbijania hasła, pinu, czy innego kodu dostępu (tylko Kathia robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie wygląda jakby chciała się podpiąć pod wifi) po chwili wiemy i my. Musimy jechać w stronę tamtej górki, za nią skręcić w lewo i już będziemy.

I faktycznie jesteśmy. Jeszcze zanim dojeżdżamy do ogromnej, pustej przestrzeni ograniczonej z trzech stron niewysokimi pagórkami, wiemy, że jedziemy dobrze, bo wyprzedzający nas na skuterach i na koniach myśliwi w lisich czapach i z orłami na ramieniu niechybnie podążają w tym samym kierunku. Stawiamy samochód gdzie bądź, bo na stepie wszędzie jest gdzie bądź i idziemy zaczerpnąć języka, co i jak nas tu czeka, i przede wszystkim czy w ogóle możemy uczestniczyć w tej lokalnej imprezie, bo jako, że jesteśmy jedynymi obcymi i trochę dziwnie wyglądającymi pośród ludzi stepu, nie możemy być tego pewni. Nie ma sprawy. Nie tylko możemy zostać i współuczestniczyć w imprezie, ale jesteśmy bardzo serdecznie zaproszeni i bardzo mile widziani, co wyraża się nie tylko w serdecznym uścisku dłoni, ale i w chętnym pozowaniu do zdjęć i objaśnianiu wszystkiego, co tylko nas interesuje. W trakcie naszego witania i powolnego oswajania się z nową niezwykłą rzeczywistością, grupa sokolników i widzów systematycznie rośnie. Cały czas dojeżdżają lub dochodzą nowi. Większość rzecz jasna jak przystało na prawdziwych sokolników na koniach z orłami w ręku i ci wywierają na nas największe wrażenie. Nie znaczy to, że ci, którzy docierają na motorach lub na wielbłądach, chociaż tych jest zdecydowanie mniej, nie zostają zauważeni. Po chwili robi się wokół bardzo gwarno, kolorowo i niesamowicie egzotycznie.  Zanim rozpoczną się zawody mam sporo czasu, by spacerując z aparatem fotograficznym uwiecznić przynajmniej po części ten zupełnie mi nieznany, ale jakże bajeczny i wręcz niedouwierzenia egzotyczny świat. Przechodzę między starymi myśliwymi i ich młodymi następcami, a nawet dziećmi, które od najmłodszych lat jak widać czynnie biorą udział w zawodach, a oni chętnie mi pozują uśmiechając się do obiektywu. Przypatruję się kobietom w odświętnych, tradycyjnych strojach, których przecież na takim poważnym męskim zlocie nie może zabraknąć, a które też chętnie stają przed wycelowanym w nie okiem aparatu. Fotografuję tubylczą ludność, która mimo zwykłych codziennych ubrań, niewyróżniających się na tle kolorowych tradycyjnych szat myśliwych, także jest dla m ie bardzo interesująca. Naturalnie w mojej kolekcji nie może zabraknąć zdjęć koni, które na mój widok prychają i potrząsają łbami, wielbłądów, z którymi jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak blisko i orłów, na które wprost nie mogę się napatrzeć podziwiając ich zakrzywione dzioby, ostre szpony i ogromną rozpiętość skrzydeł. Staram się wszystko jak najdokładniej uchwycić i uwiecznić na karcie pamięci, bo coś mi się wydaje, że jeszcze długo nie będę mógł uwierzyć, że to wszystko, co tu widzę, to dzieje się na prawdą.

Wygląda na to, że wszyscy już dojechali i coś zaczyna się dziać. Myśliwi: i ci na koniach i ci pieszo, ustawiają się w szereg. Następuje prezentacja. Każdy podjeżdża lub podchodzi do stolika sędziowskiego starając się jak najdokładniej okazać swój strój, konia i orła, a stojąca w półkolu publiczność ocenia i podając sędziemu numer typuje swojego faworyta. Każdy ma prawo ze swoim faworytem zrobić sobie zdjęcie, z czego skwapliwie korzystam przyłączając się do zabawy, więc poniżej widać kogo obstawiam i za kogo trzymam kciuki. Po oficjalnej prezentacji zawodników następuje krótka część artystyczna i zaraz po niej mongolski Wojski wyciągnąwszy „róg bawoli długi, cętkowany, kręty, oburącz do ust go przycisnął, wzdął policzki jak banie, w oczach krwią zabłysnął i zagrał” – polowanie czas zacząć.

Na ten dźwięk spora grupa jeźdźców z orłami wspina się na pobliską górę, z której na znak sędziego pojedynczo będą zjeżdżać w dół. Na dole każdy wyciągając kawałek mięsa, (nie widzę z daleka czy jest to królik czy może jakiś stepowy gryzoń) i wymachując nim oraz wydając dziwne okrzyki zachęca swojego, siedzącego w dalszym ciągu na górze orła do polowania. Większość orłów zrywa się po takich namowach do lotu, ale tylko niektóre szybując nad ofiarą atakują i dobadawszy łupu dumnie na ramieniu sokolnika odjeżdżają na wzniesienie po prawej stronie. Tam jest miejsce dla zwycięzców. Myśliwy, których orły nie wystartowały, albo poszybowawszy trochę pod niebem, zniechęcone usiadły gdzieś na skałach i nie podjęły polowania, odchodzą i mieszają się z widownią.

Następną konkurencją jest wyrywanie sobie upolowanej zdobyczy. Te zawody wymagają niezwykłej umiejętności trzymania się w siodle, a polegają na tym, że jeden z zawodników podnosi z ziemi nieżywe jagnię, a drugi stara mu się je wyrwać. Wygrywa oczywiście ten, który utrzyma zwierzę i nie spadnie z konia. W tej niezwykle trudnej, a i trochę niebezpiecznej konkurencji może wziąć udział każdy. Po prostu mistrz, czyli ten, który trzyma zwierzę zostaje na arenie, a każdy z zawodników lub publiczności może do niego podjechać i wyzwać na pojedynek. Jeżeli wyrwie zdobycz to on zostaje w środku, jako nowy mistrz i tak dalej.

Naturalnie, że na zlocie ludzi stepu, nie może też zabraknąć konnych wyścigów, ujeżdżania i tresury, która w pasjonujący, widowiskowy sposób pokazuje cały kunszt współpracy i współżycia człowieka ze zwierzęciem, od której w ciężkich stepowych warunkach pewnie nie rzadko zależy być albo nie być dla jednego i drugiego. Jednym słowem jest, na co patrzeć z bardzo szeroko otwartymi oczami, jest, co podziwiać z gorącymi owacjami, po każdym udanym występie i przede wszystkim jest, co zapamiętywać, bo takie dni, takie wydarzenia i takie przeżycia nie często się zdarzają. Późnym popołudniem, podobnie jak na naszych zlotach motocyklistów, kończą się zawody, kończy się czas podziwiania i oklaskiwania nieprawdopodobnych wyczynów wspaniałych mężczyzna na swych wspaniałych maszynach lub koniach, a zaczyna czas poszukiwania innych doznań leżących gdzieś na dnie szklanek wypełnionych wysokoprocentowym trunkiem. Ta tradycja widać podobna na całym świecie. Festiwal trwa dwa dni, ale jak sądzę już dzisiaj nic nadzwyczajnego nie będzie się działo. Jutro oprócz podsumowania, wręczenia nagród i oficjalnego zakończenie będzie prawdopodobnie wielkie leczenie kaca, więc nie mając praktycznie nic więcej do roboty i nie chcąc zbyt długo wystawiać na próbę cierpliwość naszego kierowcy powoli szykujemy się do odwrotu. Pożegnanie, bo trzeba każdemu podać rękę, z tym i owym zamienić jeszcze kilka zdań, pstryknąć dodatkowo kilka pamiątkowych fotek no i zebrać się do kupy, a jest nas czwórka i nie jest to łatwe, trwa prawie godzinę. Droga powrotna przez step, nie chce być krótsza, więc znowu zabiera ponad dwie godziny, toteż do domu, wracamy dopiero o zmroku. Był to z pewnością jeden z piękniejszych dni jakie do tej pory przeżyłem, a Kathia i Jens twierdzą, że też, więc nic dziwnego, że w jurcie przed zaśnięciem długo jeszcze rozpamiątujemy i opowiadamy o tym, czego w sumie dosyć szczęśliwym zbiegiem okoliczności byliśmy świadkami, a dopiero nasz początek przygody z Mongolią. Co będzie dalej?      

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł